Wielkie to szczęście, że to jednak Ruscy napisali ten raport o przyczynach katastrofy pod Smoleńskiem, bo mielibyśmy kłopot. Wypracowanie kompromisowego stanowiska pomiędzy twierdzeniem Janusza Palikota, że to Lech Kaczyński ma krew na rękach, a przekonaniem, że świętej pamięci prezydent i 95 towarzyszy zginęło w zamachu z powodu sztucznej mgły, którą rozpylił Tusk z Putinem, byłoby dla nas kłopotliwe. Jeśli nie całkiem niezręczne, to mogłoby się skończyć wojną domową.
Szczęśliwie, Ruscy na mocy międzynarodowej konwencji zajęli się raportem i w trosce o narodową jedność wybawili nas z ambarasu. Wygotowali dokument dokładnie taki, jakiego w głębi naszej słowiańskiej duszy oczekiwaliśmy, czyli dokładnie wszystko spartolili. Ruski raport na temat przyczyn katastrofy, w którym nie można byłoby przyczepić się nawet do przecinka, byłby przecież nie do zniesienia. Raport pełen białych plam, półprawd i przemilczeń jest – po rytualnych protestach i narzekaniach – do przyjęcia. Im bardziej niepełny jest raport MAK – a przez to, że niepełny, to wykrętny, czyli zafałszowany, a jak zafałszowany, to kłamliwy, a jak kłamliwy, to oszukańczy, zdradziecki i sowiecki – tym lepiej dla nas. Nie będziemy szargać opinii naszych bohaterskich pilotów, szukać dziury w drobiazgowych procedurach ani zaglądać do kieliszka naszym generałom. To przecież wszystko ruskie kłamstwa. Do czego, jak do czego, ale do moskiewskich prawd był czas przywyknąć. Stosunki dwustronne się normalizują, ale wielowiekowa tradycja trwa, zobowiązuje i na sąsiadach można polegać. Nie opuścili nas w potrzebie. Stanęli na wysokości zadania, sprawili się dobrze i przedstawili raport z dyskretnie tłumioną rozkoszą. Tak się przejechać po Polsce od góry do dołu, to jednak musiała być duża frajda. Skoro Ruscy się przejechali, nam pozostaje odegrać swoją rolę, czyli odważnie dać raportowi odpór. Wybór formy sprzeciwu, zwłaszcza że jest to sprzeciw zupełnie bez znaczenia, jest sprawą indywidualną. Można delikatnie polemizować, można rzeczowo skrytykować, a nawet gniewnie odrzucić. Ruskim to wisi.
Tak się składa, że moja znajomość Rosji jest typowo lotnicza. Zaliczyłem kilka startów i lądowań na podmoskiewskim lotnisku Szeremietiewo, znam rosyjską przestrzeń powietrzną oraz rozkosze podróży Aerofłotem. Ekspertem nie jestem, ale ta powierzchowna znajomość całkowicie mi wystarcza. Jak się leci do Smoleńska, to trzeba wiedzieć gdzie się leci. Trzeba przede wszystkim wiedzieć, że leci się do Rosji. A jak się leci do Rosji, to trzeba brać poprawkę na osiągnięcia cywilizacji. Uwzględniać w kalkulacjach, że jakaś lampa na lotnisku może nie działać, że na lotniskowej wieży będzie coś nie halo i że jak napiszą raport po katastrofie, to się w tym raporcie zupełnie, jako naród, nie poznamy. Jak się leci do Rosji, to trzeba mieć przygotowanie teoretyczne. Zapoznać się choćby z „Listami z Rosji” Astolphe’a de Custine’a. Jest tam taka między innymi opinia: „Życie towarzyskie w tym kraju to nieustanny spisek przeciwko prawdzie. Kto nie pozwala się oszukiwać, ten uchodzi za zdrajcę”. O nas francuski podróżnik tak wnikliwie nie pisał. Nawet do nas nie przyjechał. Polska była pod zaborami i nie chciał nam robić dodatkowych przykrości.