ANNA SZAŁAPAK: KAŻDY POWINIEN ZNALEŹĆ COŚ, CO GO UKOI
Kraków od zawsze promieniował anielskością. W końcu to tam nakręcono „Anioła w Krakowie”. Film opowiada o losach anioła, który za łobuzerskie prowadzenie się w Niebie (m. in. fascynację rock and rollem), został zesłany na Ziemię. Miał wylądować w „Holland”, lecz przez pomyłkę trafił do „Poland” (a dokładnie do Krakowa). Za karę musiał codziennie spełnić chociaż jeden dobry uczynek.
Anioły fruwają nad grodem Kraka. Kto choć raz w życiu o świcie wyszedł z „Piwnicy pod Baranami” na rynek i spojrzał w niebo, musiał zobaczyć chociaż jednego. A w samej Piwnicy Pod Baranami były dwa: „Czarny Anioł” – Ewa Demarczyk i „Biały Anioł” – Anna Szałapak.
Anna Szałapak wykonywała piosenki z tekstami Agnieszki Osieckiej, Ewy Lipskiej i hiszpańskiego poety Federica Garcii Lorki. Zawsze miała szczęście do wybitnych kompozytorów (Zbigniewa Preisnera, Jana Kantego Pawluśkiewicza, Andrzeja Zaryckiego, Seweryna Krajewskiego, Andrzeja Sikorowskiego) – napisali dla niej wiele pięknych piosenek. Jednak te najbardziej charakterystyczne (m. in. „Białe zeszyty”) podarował jej Zygmunt Konieczny, twórca największych przebojów Ewy Demarczyk („Karuzeli z Madonnami” i „Tomaszowa”). Album Anny Szałapak „Żywa woda, czyli rzeka nierzeczywista” (w hołdzie Agnieszce Osieckiej i Piotrowi Skrzyneckiemu) otwiera jego kompozycja „Scherzo”, która stanowi tzw. leitmotiv płyty.
Z grzmotów i odgłosów deszczu wyłania się misterna pajęczyna tajemniczych fortepianowych dźwięków. Płyną one niczym kamyki w przydrożnym strumyku: Z PRĄDEM, ale… poruszają się tak, jakby miały ochotę zawrócić. W wielu utworach tego kompozytora rytm melodii płynie jakby wbrew rytmowi wiersza. Zygmunt Konieczny łączy akordy, których wedle praw harmonii łączyć się nie powinno – i zawsze wychodzą z tego cudowne rzeczy. (fragmenty mojej recenzji albumu “Żywa woda”)
Maria Szabłowska we wstępie do innej płyty, „Serce na rowerach”, napisała: „Kiedy świat jest okropny, usiądź i posłuchaj Anny Szałapak. Przekonasz się, że może być pięknie i mimo wszystko optymistycznie”. To prawda. Mało jest na świecie ludzi, którzy dostrzegają iskierki piękna w zwykłej codzienności, a Anna Szałapak była taką osobą. Potrafiła stworzyć sobie odpowiedni nastrój ku temu, by nawet szary dzień stał się dniem mile spędzonym. Innymi słowy, sama organizowała sobie święta i uniesienia.
Zarażała optymizmem: – W życiu stykamy się z wieloma dramatami: ktoś przeżywa zdradę, ktoś cierpi z powodu kłamstwa, nielojalności, porzucenia. I teraz, żeby umieć sobie z tym poradzić, każdy musi znaleźć coś, co go ukoi. Jeżeli budzę się rano i czuję, że jestem w dobrym nastroju, to już sobie myślę: „O, jaki będę miała piękny dzień, kogo spotkam, i z kim porozmawiam”. Nawet to, że napiję się kawy, to już dla mnie miła perspektywa. Poza tym bardzo koi mnie przyroda. Teraz mamy cudowną jesień, z tymi rudymi liśćmi na drzewach…
Uważała, że codziennie trzeba przeczytać wiersz i spotkać się z przyjacielem. Ubolewała, że w ciągu dnia spotykamy się z wieloma osobami, ale tak naprawdę z żadną z nich nie rozmawiamy. Bo rozmowa to coś bardziej intymnego niż tylko: „Dzień dobry” czy „Co słychać?”. Zachęcała, żeby starać się rozmową wnieść w życie drugiej osoby coś interesującego.
– Obserwuję ludzi, niektórzy lubią mówić o banałach, o gotowaniu zupy itp. Przepraszam, bo o zupie też można opowiadać bardzo ciekawie, jak zresztą o każdej banalnej sprawie. Ale ludzie nie starają się, żeby to, co mówią, było bardziej interesujące. Tylko tak sobie kłapią. No może nie mają innych możliwości, a może im to wystarcza – rozmyślała.
Sama o sobie mówiła, że jest „straszną profesjonalistką”.
– Z jednej strony zawsze marzyłam o życiu bez stresów, spacerach, zbieraniu kasztanów, upajaniu się zapachem pięknych kwiatów, podziwianiu cudownych widoków czy o tym, żeby nigdzie się nie spieszyć. Z drugiej jednak coś mnie kusi, żeby koncertować, przygotowywać nowe piosenki. A koncertowanie to jednak z reguły stres oraz chwile niepewności. Pomyślmy o chwilach niepewności, jakie trapią artystów przed występem. Czy wszyscy, z którymi się umawiasz, okażą się solidni? Czy dotrą na czas? Czy dźwięk i światło będą dobre? Czy sala odpowiednia? Ten stres znika, gdy czuję, że nawiązałam z publicznością nić porozumienia. Wtedy jestem spokojna. Szaleństwo braw i chwile wzajemnego wzruszenia są wielką nagrodą, która zachęca mnie do tego, by tę przygodę ze sceną kontynuować.
* * *
Pewnego razu wyruszyłem do Krakowa na spotkanie z Anną Szałapak. Ale zanim dotarłem na miejsce, byłem świadkiem pewnego zdarzenia. Stałem na dworcu PKP, a obok mnie na ławce siedział staruszek. Trzymał w ręku napoczętą paczkę chrupkiego chleba i pojedynczymi okruchami karmił grasujące po peronie gołębie. Po kilkunastu minutach ptaki z całą pewnością były już syte, a mimo to, ujrzawszy na sąsiednim peronie innego „chlebodawcę”, z wielkim impetem ruszyły w jego kierunku. Pech chciał, że w tej samej chwili z naprzeciwka nadjeżdżał pociąg. Rozpędzona maszyna zdmuchnęła dwa gołębie, reszta dzięki niezawodnemu instynktowi ocalała.
Pomyślałem, że wszystko pozbawione jest jakiegokolwiek sensu. Po co była ta manna, chwila sytości, skoro zaraz po niej przyszła śmierć? O całym zdarzeniu opowiedziałem już na miejscu pani Ani Szałapak i tak rozpoczęła się nasza kolejna fascynująca rozmowa.
– Czy ptaki mogą nauczyć nas czegoś o ludziach?
– Tak. Kiedyś byłam w Grecji. Siedziałam na dużym placu i ponieważ miałam sporo czasu, przyglądałam się stadku gołębi. I jeden był jakiś taki inny: biedny, wychudzony, może nawet kaleki. A reszta w bardzo okrutny sposób okazywała mu swoją niechęć. Podobne reakcje spotykamy często wśród ludzi. Jeśli widzą kogoś o odmiennym wyglądzie czy sposobie bycia, poniżają go, niszczą. Mnie takie rzeczy szokują.
– A pamięta Pani „Malowanego ptaka” Jerzego Kosińskiego? Daremnie próbował przekonać inne ptaki, że jest jednym z nich. Jego pióra miały zbyt jaskrawe kolory, więc gdy chciał zająć miejsce w szyku, był atakowany i spychany coraz dalej…
– Nawet nie pomyślałam o tej książce, chociaż ją czytałam. W Grecji byłam wcześniej, zanim poznałam „Malowanego ptaka”.
– Powróćmy jeszcze na chwilę do tych moich dworcowych gołębi. Tak sobie myślę, że one zginęły po trosze na własne życzenie. Przez zachłanność. „Tu” się najadły, a chciały jeszcze „tam”. Czasem podobnie dzieje się z ludźmi.
– W tej chwili pomyślałam o Piotrze Skrzyneckim. On był taką osobą, która się wyczerpała poprzez niesłychaną zachłanność i intensywność życia. Łaknął towarzystwa, łaknął ludzi. Z kolei inni gonią za pieniądzem i to niesamowite tempo ich wykańcza. No, ale są też ludzie, którzy ciągle gdzieś gonią, biegną, a mimo to żyją w zdrowiu sto lat, i tacy, którzy przez całe życie się nudzą i umierają z nudy właśnie. Nie ma więc na to reguły.
* * *
Anna Szałapak od 1979 r. aż do śmierci Piotra Skrzyneckiego występowała regularnie w krakowskiej „Piwnicy Pod Baranami”.
O „Piwnicy” słyszała od dziecka. I miała wrażenie, że to miejsce istnieje od zawsze, jest nieodłącznym elementem Krakowa. Mama zabierała małą Anię na piwniczny kabaret. A pana Piotra widywała jak każdy krakus – albo na rynku, albo na Plantach, czasami w okolicach Wawelu. Kiedy dorosła, poznali się i zaprzyjaźnili. Niebawem sama stała się jedną z „piwnicznych” gwiazd.
– Piotr był promotorem, demiurgiem dla wielu osobowości, które pojawiły się w „Piwnicy”. One czerpały siłę i rosły dzięki niemu, korzystały z magicznej aury tego miejsca. Anna Szałapak była jedną z takich osób – mówi Szymon Zychowicz, artysta związany z „Piwnicą Pod Baranami”.
– Naszej znajomości i przyjaźni z Piotrem towarzyszyły niezwykłe rozmowy do białego rana – wspominała Anna Szałapak.
Skrzynecki miał zwyczaje jak sowa: ożywał nocą i, jeśli kogoś darzył uczuciem, wprowadzał go w swój tajemniczy świat w blasku księżyca. Anna Szałapak z sympatii dla niego zaakceptowała warunki klimatyczne, jakie panowały „Pod Baranami”. Były gorsze niż w kopalni: on uważał, że nie ma atmosfery dla kabaretu bez alkoholu i dymu papierosowego, a ona nie znosiła zapachu tytoniu.
– Przychodziłam o zmroku, a gdy wychodziłam, raziło mnie słońce, tak dużo spędzałam tam czasu – opowiadała.
Spacery, niezwykłe rozmowy do białego rana nie mogły jednak trwać wiecznie, bo, jak tłumaczyła pieśniarka: – Musiałam jeść, w nocy spać, a w dzień pracować. Piotr jakby tego wszystkiego nie musiał. Żył jak Cygan.
MAREK GRECHUTA: MOŻNA BYŁO DZWONIĆ O KAŻDEJ PORZE
Marek Grechuta urodził się i wychował w Zamościu, gdzie uczył się gry na fortepianie, a w oddalonych o niespełna trzysta kilometrów Chylicach szkolił się na organistę. I chociaż do Krakowa przeprowadził się dopiero na studiach, uznawany jest za wybitnie krakowskiego artystę. Piosenka „Kraków”, którą początkowo nagrał solo, a po latach także z rockowym kolektywem Myslovitz, mówi wiele o stosunku Grechuty do tego miasta.
Jaki był Marek Grechuta? O artystach tej miary zwykło się mówić, że to postacie posągowe i niedostępne. Nieprawda. Grechuta był jednym z nielicznych artystów, którzy pozwolili dziennikarzom dzwonić na domowy numer telefonu. Można go było zapytać o wszystko, nawet o tak błahe sprawy, jak spędza wakacje albo czy np. zabija karpia na wigilię (do świątecznej sondy). Nigdy nie odmawiał odpowiedzi. Pamiętam, że za pierwszym razem miałem dylemat, czy wypada zakłócać prywatność, dlatego starałem się być przesadnie grzeczny.
– Panie Marku, prośba o wypowiedź. Może być jutro, pojutrze, kiedy Pan tylko znajdzie czas – poprosiłem.
Odpowiedź brzmiała: – Ależ możemy nawet w tej chwili.
Potem dzwoniłem już śmielej o rożnych porach. Niewykluczone, że Grechuta czytał w tym czasie poezję, jadł z żoną obiad albo czuł się nie najlepiej (chorował). Nawet jeśli tak było, nie wspominał o tym ani słowem. Był nadzwyczaj uprzejmy i zawsze gotowy do rozmowy.
Pewnego razu telefon odebrała żona. – Już panu daję Marka – powiedziała krótko i przekazała słuchawkę. A on rozpromieniony. – Właśnie wróciliśmy z Italii. Wspaniała pogoda, piękne morze, palmy, egzotyka, odpoczęliśmy, nabraliśmy świeżego powietrza w płuca – relacjonował z entuzjazmem. I taki pozostanie w mojej pamięci.
Przeczytaj pierwszą część wspomnień o krakowskich artystach.