Czy policjantem moze zostac czlowiek oskarzony o piec kradziezy? Okazuje sie, ze tak. W Komendzie Powiatowej Policji
w Minsku Mazowieckim jest zatrudniony taki wlasnie stróz prawa.
W pazdzierniku 2002 roku Marcin K., mieszkaniec podlukowskiej wsi, zlozyl podanie o przyjecie do pracy w minskiej komendzie policji. Rozpoczelo sie sprawdzanie kandydata. Dzielnicowy zasiegnal opinii o przyszlym policjancie w jego srodowisku, jego sylwetka zajal sie równiez pelnomocnik do spraw informacji niejawnych. Po przeprowadzeniu tej procedury Marcin K. uzyskal pozytywna opinie i tylko czekal na wezwanie z komendy, by stawic sie do sluzby. Do pracy w policji zostal przyjety 26 marca 2003 roku.
Przewody i koparka
W grudniu 2002 roku w rodzinnej wsi Marcina K. zaczely dziac sie niepokojace rzeczy. Najpierw ktos dwukrotnie przecial kable telefoniczne i elektryczne i je ukradl, potem okradziono koparke stojaca przy drodze. Pewnej nocy sprawcy usilowali równiez ukrasc samochód. Wtedy policjanci z miejscowej komendy przystapili do dzialania i po kilku dniach zatrzymali trzech podejrzanych, wsród nich Marcina K. W czasie przesluchan na komendzie zatrzymani szczególowo opowiedzieli o swoich wystepkach. I nie wiadomo, czy sie na nich zloscic czy z nich smiac, bo z pierwszych zeznan wynikalo, ze mieli wyjatkowego pecha….
Marcin K. spiewal jak z nut… W sprawie obrobienia koparki zeznal: „Pomyslelismy sobie, ze z tej koparki mozemy wykrecic rózne rzeczy, by nadawaly sie na zlom metali kolorowych”.
Jak pomysleli, tak zrobili. Koparka stala w nocy na poboczu drogi. Kabina byla co prawda zamknieta, ale i z tym rabusie sobie poradzili. Wykrecili rozrusznik i alternator. Marcin K. w tym czasie spuscil ze zbiornika okolo 10 litrów paliwa. Gdy juz wracali do domu, okazalo sie, ze wiaderko z paliwem jest za ciezkie, wiec postanowili jego zawartosc… wylac do rowu.
Potem przedsiebiorcza szajka wyciela z linii telefonicznej przewody o dlugosci 450 metrów. „Kazdy z nas wchodzil na slup, zdejmowal kabel z haczyka i rzucal go na ziemie” – zeznawal Marcin K. Jakiez bylo ich zdziwienie, kiedy okazalo sie, ze przewód, który pocieli, to swiatlowód i nie ma w nim zadnych metali, które mozna by sprzedac jako zlom. Rzucili wiec przewód na pola i z poczuciem kleski wrócili do domu. Kilka dni pózniej (juz po rozpoznaniu, w których kablach znajduje sie miedz) mezczyzni postanowili odciac inne kable. W sumie ze slupów zginelo 350 metrów przewodów. Kabel opalili w ogniu a uzyskana miedz sprzedali w skupie zlomu.
Silnik na sankach
Chlopcy znowu odczekali kilka dni. Tym razem postanowili dokonac „wiekszej” rzeczy i ukrasc malucha stojacego w garazu na jednej z posesji. Poszli tam w nocy, wylamali klódki, weszli do srodka i zaczeli pchac samochód. Niby male autko, a jednak z miejsca ruszyc nie chcialo. Zlodzieje obejrzeli Fiata z kazdej strony i okazalo sie, ze nie ma on jednego kola. Cóz bylo robic, podkasali rekawy i kolo zalozyli. Samochodzik nie dal sie jednak pchnac ani na jote. Ponowne ogledziny wykazaly, ze stoi on na podnosniku. Zdjeto go z urzadzenia i wypchnieto z garazu, ale w tym momencie zapalilo sie swiatlo w oknie matki wlasciciela auta, a dzielna kobieta wyszla na podwórko, by sprawdzic, co sie tam dzieje. Nie pozostalo nic innego, jak wziac nogi za pas i uciekac. Jednak zlosc chyba wziela któregos z niedoszlych zlodziei i na pocieszenie zabral on z garazu klucz o wartosci 10 zlotych.
Chlopców jednak nie zalamala kolejna porazka. Dokladnie dwa dni pózniej zauwazyli, ze na terenie zwirowni w poblizu ich miejscowosci stoi spalony samochód Nissan (skradziony wczesniej na terenie Wolomina). Znowu udali sie na miejsce, chcieli przewrócic samochód na bok i wymontowac silnik, ale mimo licznych wysilków auto ciagle stalo na czterech kolach. Dopiero nastepnego dnia trudna sztuka sie udala. Samochód przewrócili, silnik wymontowali i zaladowali na sanki. Zadowoleni z siebie ruszyli do domu ciagnac za soba sanki. Jednak i tym razem mieli pecha. W pewnym momencie drewno nie wytrzymalo ciezaru metalu i… sanki sie zalamaly. I silnik trzeba bylo zostawic wsród pól.
Marcin K. podczas pierwszego przesluchania przyznal sie do udzialu we wszystkich tych kradziezach, opisujac je w najdrobniejszych szczególach. Policjanci przeszukali równiez zabudowania, w których mieszkal, i znalezli tam czesc przedmiotów pochodzacych z kradziezy. 18 lutego 2003 roku wszystkim mezczyznom przedstawiono zarzuty – oskarzono ich o piec kradziezy i spowodowanie strat o lacznej wartosci ok. 7,8 tys. zl.
Procedury sprawdzajace
Równoczesnie w minskiej komendzie toczylo sie postepowanie kadrowe w zwiazku z przyjeciem Marcina K. do sluzby. Szczescie usmiechnelo sie do niego 26 marca 2003 roku. Wtedy zaczal prace na komendzie. Tyle ze nowo przyjety funkcjonariusz nie powiedzial nikomu o swoich wczesniejszych kontaktach z policja w charakterze oskarzonego. – Nikt nie wiedzial o tym, ze Marcin K. ma postawione zarzuty – mówi podinspektor Dariusz Pergol, komendant powiatowy policji w Minsku Mazowieckim. – On sam powinien o tym powiedziec, wtedy gdy przyjmowano go do sluzby, ale nie zrobil tego. Gdyby ktos wiedzial o zarzutach, na pewno Marcin K. nie zostalby policjantem. O calej sprawie dowiedzielismy sie prawie póltora roku po tym zdarzeniu – w lipcu 2004 roku, kiedy to zapadl wyrok w jego sprawie.
Policjanci bija?
W lutym 2003 roku odbylo sie kolejne przesluchanie Marcina K. Tym razem przyszedl on z adwokatem i z miejsca odwolal skladane wczesniej zeznania. Pod koniec marca akta sprawy trafily do sadu. Prokurator domagal sie dla Marka K. póltora roku wiezienia. Na jednej z rozpraw (w grudniu 2003 roku) Marcin K. zlozyl zeznania, które zaskoczyly wszystkich. Stwierdzil, ze rok wczesniej, na pierwszym przesluchaniu, podczas którego przyznal sie do winy byl bity przez policjantów. Ciosy mialy padac od funkcjonariuszy z komisariatu i z lukowskiej komendy. Marcin. K. na rozprawe dostarczyl równiez obdukcje lekarska, w której lekarz stwierdzil liczne obrazenia. Dziwne bylo tylko to, ze o pobiciu „przypomnial” sobie dopiero rok po tym zdarzeniu. Stwierdzil równiez, ze pierwsze swoje zeznania podpisal pod presja z obawy przed kolejnymi ciosami ze strony policjantów. Na kolejnych rozprawach musieli sie równiez pojawic policjanci. Pieciu funkcjonariuszy stwierdzilo, ze nigdy nie bili Marcina K. 23 lipca br. zapadl wyrok w tej sprawie. Marcina K. i jego kompanów uniewinniono. W uzasadnieniu wyroku sad napisal, ze na jego korzysc przemawia to, ze… zostal policjantem. Sad stwierdzil tez, ze oskarzeni rzeczywiscie mogli byc bici. – Policja nie bije! mówi nadkomisarz Andrzej Biernacki, rzecznik prasowy Komendy Powiatowej Policji w Lukowie. – Gdyby policjant podniósl reke na zatrzymanego, to od razu stracilby prace. Nie bylo zadnego zgloszenia, ze którys z naszych funkcjonariuszy zachowal sie w niewlasciwy sposób. Jest to po prostu linia obrony oskarzonego.
Prokurator od wyroku lukowskiego sadu odwolal sie do Sadu Okregowego w Lublinie. Wyrok nie jest wiec prawomocny. A co grozi policjantowi, który ukryl swoja przeszlosc?
– Na razie nie mozemy zbyt wiele w tej sprawie zrobic – dodaje komendant D. Pergol. – Wznowilismy postepowanie sprawdzajace, czy w sposób wlasciwy zostal mu przyznany certyfikat dostepu do informacji niejawnych. Nie ma mozliwosci wszczecia postepowania dyscyplinarnego, bo informacje o swoich czynach zatail on jeszcze przed przyjeciem do sluzby. Jezeli ten policjant prawomocnym wyrokiem sadu zostanie uznany winnym zarzucanych mu czynów, to natychmiast zostanie wydalony ze sluzby.
Skontaktowalismy sie równiez z Marcinem K. – Nie bede odpowiadal na zadne pytania, jak równiez nie bede komentowal tej sprawy – stwierdzil podczas rozmowy telefonicznej.
PS. Imie i pierwsza litera nazwiska policjanta zostaly zmienione