Pacjenci na plastikowych krzesełkach i światło z latarki czołowej. Leczenie kameruńskich więźniów było traumatyczne. Byli tu mordercy i ci, którzy zlecili zbrodnie „zdalnie”, na odległość, kupując zaklęcie u szamana…
Siedlecki stomatolog Grzegorz Ołtarzewski wyjechał do Kamerunu, gdzie bezpłatnie leczy dzieci i dorosłych. W ośrodku zdrowia w Abong Mbang, prowadzonym przez polską zakonnicę siostrę Nazariuszę, zorganizował skromny gabinet dentystyczny.
Grzegorz Ołtarzewski to niebanalna postać. Instruktor krav magi, podróżnik, miłośnik nurkowania i człowiek o złotym sercu. Ludzie uwielbiają jego poczucie humoru, a ci, którzy znają zapiski z podróży, liczą, że je kiedyś opublikuje, bo to kawał dobrej prozy. Nie wiadomo, czy to zrobi, bo jest, niestety, skromny. Więc co możemy, to upublicznimy (wyjątkowo otrzymaliśmy zgodę).
Do Kamerunu pojechał drugi raz. Za każdym razem, miesiąc wcześniej, wysyła do Afryki wyposażenie gabinetu stomatologicznego. Na miejscu montuje sprzęt, więc musi być także „technicznym” w pełnym znaczeniu tego słowa. Przy pierwszym pobycie bał się jednego – widoku autentycznej biedy, wobec której można się czuć tylko bezradnym.
O misji Grzegorza Ołtarzewskiego przeczytacie za tydzień w wydaniu papierowym “TS”. Dziś zamieszczamy jego zapiski z pierwszego wyjazdu do Kamerunu. Są fascynujące! Dziękujemy autorowi za ich udostępnienie i za zdjęcia.
Z afrykańskich zapisków Grzegorza Ołtarzewskiego
Afryka w pigułce
Moja podróż zaczęła się od Afryki Środkowej, której częścią jest Kamerun. Jest to właściwie ta Czarna Afryka, którą od razu kojarzymy, gdy słyszymy nazwę tego ogromnego kontynentu. Widzimy tropiki, ogromne połacie zielonych terenów, dżunglę. I tak jest w istocie. Więcej, ze względu na różnorodność klimatu o Kamerunie mówi się, że jest Afryką w pigułce. I faktycznie można tak powiedzieć. Jest miniaturową Afryką, ze wszystkimi jej cechami: biedą, niedostatkiem wody pitnej, krótką średnią życia, nierównością społeczną, fatalną, a właściwie brakiem komunikacji, kiepską, do tego płatną opieką medyczną… itd. itd. Tak, niewątpliwie Kamerun jest typowym przedstawicielem kraju afrykańskiego.
Dystans do białych
Dla Europejczyków jest krajem egzotycznym nie tylko ze względu na klimat, flotę i faunę, ale i ze względu na każdy aspekt życia jego mieszkańców. Bez zrozumienia tutejszych warunków życia trudno zrozumieć mentalność jego mieszkańców. W ogromnej większości ludzi biednych i wykluczonych, a właśnie wśród takich się znalazłem. Widząc duże rozwarstwienie społeczne trudno nie stać po ich stronie. Człowiek z chociażby średnią wrażliwością będzie wiedział jaką zająć pozycję. Mimo że nie jest to łatwe, ponieważ wraz z odzyskiwaniem niepodległości przez państwa Afryki zakończyła się, można powiedzieć, fascynacja białym człowiekiem. Cudzoziemców traktuje się z wielkim dystansem. Dzisiaj biały człowiek nie ma tam nic do powiedzenia i może być jedynie wykonawcą poleceń miejscowej władzy. Właściwie biały może być misjonarzem, i to akceptowanym przez miejscową władzę albo przedstawicielem jakiejś międzynarodowej organizacji. Widać, że Afrykanie czują się panami swojej ziemi, a nieliczni żyjący tam biali traktowani są jako goście. Nawet jeśli w Afryce mieszkają większość swojego życia. I przybywając do Afryki dobrze jest o tym pamiętać, ponieważ bardzo, naprawdę bardzo trudno zdobyć ich zaufanie. I chociaż duża część kameruńskiego społeczeństwa jest wyznania katolickiego, to jednak ten ich katolicyzm jest mocno nasycony elementami kultury miejscowej, szczególnie widocznej w przebiegu mszy. Misjonarze są szanowani, ich rola jest nie do przecenienia, ponieważ prowadząc misję naprawdę pomagają miejscowym – uczą, leczą, wyciągają z ubóstwa. I właśnie w takie miejsce trafiłem.
Gdy Afryka cię „dopada”
Pierwszy kontakt z Afryką łapiesz od razu po wyjściu z samolotu. A raczej to ona łapie ciebie dopada cię swoim gorącym, wilgotnym oddechem, który będziesz czuł do ostatniej minuty pobytu. Nie opuści cię ani przez chwilę – w dzień czy w nocy będziesz miał wrażenie, że zamieszkałeś w szklarni. Wszędobylska wilgoć wciśnie się za tobą w każde miejsce, wejdzie do każdego pomieszczenia, w którym z powodu braku elektryczności nie ma co marzyć o klimatyzacji. Uprane dżinsy będą wysychały trzy doby i to pomimo 35°C w cieniu. Będziesz zastanawiał się skąd ten upał przy stale zachmurzonym niebie. I jak miejscowym on nie przeszkadza. Tym bardziej jest to zadziwiające, że większość prac, i to ciężkich wykonuje się ręcznie (znowu ta elektryczność). Z podziwem patrzy się na rolników, którzy ekstensywnie uprawiają ziemię – wypalają kawałki buszu i nawet ich nie karczując sadzą maniok, kukurydzę czy banany. Po kilku latach takich upraw, gdy wyjałowią ziemię przenoszą się w inne miejsce – i od nowa ogień, ręczne spulchnianie gleby, nasadzenia… Czerwona, a właściwie ceglasta z powodu dużej zawartości żelaza gleba, wspierana przez szklarniowy klimat czyni wegetacyjne cuda – wszystko rośnie jak na przysłowiowych drożdżach. Byłem urzeczony kolorem afrykańskiej ziemi – pola, drogi, nieużytki mają głęboki odcień czerwieni na granicy pomarańczu. W zależności od pory dnia przybiera ona barwę rudą, rdzawą, czasem miedzianą. Wygląda przepięknie po deszczu – ma wtedy głęboki kolor, przypominający liście buku po pierwszych jesiennych przymrozkami. Kiedy wyschnie – ma barwę ognia… Nie mogłem oprzeć się pokusie przywiezienia garści tej ziemi do Polski…
„Miasta”
Kasztanowa gleba cudownie współgra z ogromnymi obszarami pokrytymi zielenią, także w przeróżnych barwach i odcieniach. Każdą wolną przestrzeń wypełnia gęsta roślinność, bez maczety nie do pokonania, co w sumie nie jest dziwne, biorąc pod uwagę klimat. Poruszać się w niej można jedynie wyrąbanymi wcześniej ścieżkami. Miałem wrażenie, że tubylcy rodzą się z maczetami w dłoniach, tak sprawnie posługują się nimi.
Wydarte dżungli drogi prowadzą do wsi, miasteczek, wreszcie do miast. Pojęcie ,,miasto” jest raczej eufemizmem, ponieważ w odróżnieniu od miast europejskich, miasta afrykańskie są stosunkowo młodymi konstrukcjami. Przybywa do nich ludność uciekająca przed biedą z tzw. prowincji. Dlatego w wielu przypadkach przedmieścia takich miast nie różnią się od zabudowy wiejskiej – nawet w stolicy są całe ,,gliniane ” dzielnice stanowiące swoiste enklawy plemienne i językowe. W Kamerunie mówi się blisko 250 językami, dlatego tak ważną rolę odgrywa (dla mnie niestety) język dawnego kolonialnego imperium, czyli język francuski. Oprócz plemiennego języka, religii czy zwyczajów, mieszkańców tych miast dzieli także pozycja społeczna.
Najważniejsi
Najważniejszą i rzecz jasna najbardziej wpływową grupą są urzędnicy różnego szczebla i służby mundurowe. Zarabiają najlepiej, mają stałą pracę i największy prestiż. Mieszkają w porządnych, otoczonych wysokimi murami domach, kształcą dzieci w dobrych szkołach, robią zakupy w dużych sieciowych sklepach. Inni mieszkańcy miast cierpią na większą lub mniejszą chroniczną biedę. Oczywiście zarabiają niewiele, ale dobrze, że w ogóle zarabiają. Rozwarstwienie społeczne jest bardzo, bardzo duże, o niespotykanej w Europie skali. Na tzw. górze urządziła się niewielka grupa zeuropeizowanych, nowoczesnych ludzi, a niemalże zaraz potem rozgościła się afrykańska biedota. Ludzie ubodzy, koczujący w byle jakich budynkach, zajmujących się wszystkim, co mogłoby im przynieść jakikolwiek dochód. Niestety, także kradzieżami i rozbojem. Z przykrością patrzy się na bosonogich, obdartych mieszkańców miast… Dlatego wolałem pojechać wgłąb Afryki, na prowincje , nawet do wioski w środku jak to mówią miejscowi, lasu. Dla mnie to była prawdziwa afrykańska dżungla ze wszystkim co ją definiuje.
Anuncjata
Terenowa Toyota siostry Anuncjaty wspaniale radziła sobie z kilometrami ceglastej szutrowej drogi. Napęd na cztery koła (nieodzowny dla chcących dostać się w te rejony) wyciągał nas z każdej opresji – rozległych głębokich kałuż (była ,,mała pora deszczowa), stromych, śliskich podjazdów i ciasnych zakrętów. Po deskach udających mostki przeprawialiśmy się przez rwące strumienie. Po obu stronach drogi rozciągał się nieprzebrany prawdziwy tropikalny las z potężnym drzewami, których nazw nauczyłem się dużo później. Tylko stojące gdzieniegdzie chałupy przypominały, że jedziemy w zamieszkałe rejony Afryki – małe, ciasne budowle z wszędzie obecnego bambusa i gliny służące za schronienie tutejszej ludności. Jeszcze chwila, jeszcze kilka podskoków na drogowych wybojach…. i jestem w Essiengbot, wioski, jako się rzekło ,,w środku lasu”. Schludne murowane (rzadkość) budynki medycznej misji z pobliską szkołą wyglądały nierealnie. Na tle dżungli, wśród palm i bananowców wydawały się scenografią do jednego z przyrodniczych filmów kanałów Discovery. Przed budynkiem misji czeka na mnie siostra Regina, prowadząca tutejszą szkołę podstawową i, tu zaskoczenie – przedszkole dla stu pięćdziesięciorga dzieci. Zostawiam bagaże w przytulnym pokoju i już za chwilę Anuncjata, zakonnica-pielęgniarka, szefowa przychodni, oprowadza mnie po swoim królestwie. Podziwiam jej pasję z jaką zajmuje się chorymi z tutejszego plemienia. Mimo blisko 20 lat ciężkiej przecież pracy wciąż tryska zapałem, opowiadając o licznych realizowanych tu usługach medycznych. I faktycznie, podczas tygodniowego pobytu byłem świadkiem wielu zabiegów, których nie powstydziłaby się renomowana placówka medyczna w Polsce. Oczywiste braki sprzętowe nadrabiając wiedzą, umiejętnościami i autentycznym zaangażowaniem. Pierwsze, nie ostatnie zaskoczenie -mój gabinet jest wydzieloną częścią sali porodowej. Anuncjata obiecuje jednak, że podczas akcji porodowej będę miał przerwę, z tym że niekoniecznie, bo przy dużym natłoku pracy ,,wszystkie ręce na pokład”…no cóż, zobaczymy jak to będzie.
Początek
Jest wczesne popołudnie, pora obiadowa i następna niespodzianka – danie główne -pieczona żmija. Smakuje wybornie. Na deser – owoce – banany autentycznie prosto z drzewa i ananas – świeżo zerwany z krzaka. Powiedzieć że różnią się smakiem od tych, które znamy z polskich sklepów, to nic nie powiedzieć. Poobiednią chwilę odpoczynku przeznaczam na spacer po okolicy. Pytam o zagrożenia ze strony zwierząt. Podobno nie ma się czego obawiać, bo duże zwierzęta nie zapuszczają się w okolice ludzkich siedzib, a z małych to najwyżej jakaś żmija…Pocieszam się myślą, że o jedną mniej…Zresztą największą śmiertelność (powyżej 2 milionów rocznie) notuje się po ukąszeniu komara. Idąc wąską drogą przez wioskę wzbudzam powszechne zainteresowanie, szczególnie wśród dzieci – machają do mnie rękami, pokrzykują. Ubrane bardzo biednie, ale kolorowo, widać że mają trudności z dostępem do wody…Okolica misji malownicza, cicha, spokojna, nadal nie opuszcza mnie wrażenie, że biorę udział w programie National Geographic, a za najbliższą palmą spotkam Richarda Attenborough z ekipą filmową. Wieczór i pierwsza prawdziwa noc w dżungli – nie do opisania. Noc parna, gorąca z ogłuszającym jazgotem wszelkiej maści zwierzyny. Nie odróżniam kto ma przewagę – owady czy wyżej stojąca na drabinie ewolucyjnej koalicja ptaków i ssaków. Bez zatyczek do uszu nie da się zasnąć. Noc ciemna, bo niebo nie jest zanieczyszczone sztucznym światłem no i chmury zasłaniają księżyc. Szkoda, bo tyle słyszałem o przepięknych gwiaździstych afrykańskich nocach. Nic to, przede mną 6 tygodni pobytu, jestem pewny, że zobaczę gwiazdy tak bliskie, że wystarczy sięgnąć po nie ręką…
Nazajutrz kolejne zaskoczenie – przysłany sprzęt na którym mam pracować jest jeszcze w proszku, tzn. unit został zdemontowany do transportu i dostarczony w takim stanie. Czyli chcąc pracować, muszę go złożyć i uruchomić. Ja? Zajmuje się leczeniem, nie serwisem sprzętu dentystycznego. Kiedy mam problem, w swoim gabinecie, dzwonię do pana Andrzeja, ustalam termin jego wizyty i spokojnie czekam na naprawę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności (a może Opatrzności), rzeczony unit jest niemal identyczny jak ten w moim gabinecie w Polsce. Dwa dni zajmuje mi montaż. Następne chwile niepewności i… o dziwo, okazuje się, ze wszystko działa, co nie było takie oczywiste biorąc pod uwagę wiek urządzenia i odległość.
W pracy
Tak więc jestem gotowy do przyjęcia mojego pierwszego pacjenta…. Nareszcie…. Ponad dwa lata trwały moje przygotowania do przyjazdu do Afryki. Dwa lata pochłonęło szukanie kontaktu z kimś kto zechce mieć gabinet dentystyczny w prowadzonej przez siebie placówce medycznej, szukanie (nieudane) wsparcia mojej inicjatywy, gromadzenie sprzętu, organizacja transportu, pokonywanie trudności – pandemicznych i administracyjnych, logistyka samego już wyjazdu (szczepienia, wiza, bilety) …i już? Wreszcie mogę zacząć robić to o czym od dawna marzyłem? Wydawało mi się nierealne, że za chwilę na fotelu siądzie pacjent, a ja zapytam go co mu dolega… A jednak.
O pracy na Afrykańskiej prowincji nie ma mówić. Nie znam słów aby opowiedzieć jak wielkie jest tu zapotrzebowanie na pracę dentysty. Przy okazji obalę mit, że mieszkańcy Afryki mają piękne, zdrowe, białe zęby. To nieprawda. Fatalny stan jamy ustnej jest wynikiem wysokowęglowodanowej diety, niewystarczający higieny, i brakiem opieki medycznej. Najbliższy gabinet dentystyczny był oddalony o 150 kilometrów od Essiengbot. 150 kilometrów! Przy braku jakiegokolwiek transportu, dla ubogich mieszkańców tego rejonu jest to odległość niemalże nie do pokonania. Wspomnę jeszcze, że w Kamerunie nie istnieje bezpłatna opieka stomatologiczna. Dlatego niezależnie od miejsca w którym pracowałem, większość zabiegów które wykonywałem to były ekstrakcje zębów. Każdy dzień kończyłem z ich liczbą ponad dwudziestu. Tydzień wśród Pigmejów i plemion z grupy Bantu i Bamikele minął niepostrzeżenie.
Taki jest Kamerun
Zostałem odwieziony z ,,wypożyczenia” do mojej macierzystej placówki, do Abong Mang, gdzie przychodnią rządzi siostra Nazariusza, z którą nawiązałam kontakt oferując siebie do pracy w Afryce. 120 kilometrów, w połowie asfaltową drogą pokonaliśmy w 3 godziny. Szybko, jak na tutejsze warunki. No ale droga N-10 biegnąca przez Abong Mang jest główną arterią komunikacyjną w Afryce Środkowej ze wschodu na zachód (tak się umówmy), łączącą Ocean lndyjski z Atlantyckim (trzymając się ww. umowy). Arteria jest nazwą na wyrost, użytą raczej ze względu na funkcję, ważność tej drogi, bo jeśli chodzi o jej stan…no cóż, z trudnością mijają się na niej dwie ciężarówki… Tak więc jestem w miasteczku Abong Mang. Podobno żyje tu ok. 20 000 osób. Podobno i około, bo tak naprawdę nikt nie jest w stanie określić ich liczby. Jestem zaskoczony liczbą ludności, ponieważ zagęszczenie wyłącznie parterowych budynków mieszkalnych jest bardzo małe. Po czasie wyjaśniło się dlaczego – w większości bardzo niewielkie domki, klecone raczej niż budowane z tego co akurat jest pod ręką, a więc wszechobecny bambus i gliniasta ziemia, kawałki desek i blachy, plecione z liści okolicznych palm, były porozrzucane po okolicy, ukryte w niewielkich zagłębieniach, otoczone wiecznie zieloną bujną roślinnością skutecznie chroniły się przed moimi oczami. Do tego brak linii energetycznych nie wskazywał, że rozległy teren miasteczka może być zamieszkiwany. Dopiero dzięki moim niedzielnym rowerowym przejażdżkom odkryłem całe osiedla zamieszkałe przez mieszkańców tej okolicznej metropolii. Oczywiście przy głównych ulicach widywałem duże, porządne (jak na tutejsze warunki) murowane domy, których właścicielami byli jacyś majętni Kameruńczycy od niedawna sprowadzający się w te okolice.
Misja
Misja w której zamieszkałem znajdowała się na peryferiach, skąd miałem dojeżdżać do pracy skuterkiem. Dzięki niemu odległość 3 kilometrów pokonywałem w kilka minut. I podobnie jak w Essiengbot, pracę zacząłem od montażu wysłanego przeze mnie unitu. Z tym że tu czekało mnie ogromne rozczarowanie, ponieważ sprzęt który wysłałem został poważnie uszkodzony podczas transportu. Na stan unitu niewątpliwie miał wpływ fakt zagubienia gdzieś w Afryce kontenera, w którym płynął mój sprzęt, widoczne ślady poniewierania nim, nieumiejętnego przenoszenia go z miejsca na miejsce… Kolejne dwa dni minęły mi na próbie złożenia w jedną całość tego co z niego (unitu) pozostało i mimo że przed wysyłką z Polski nauczyłem się go składać, to jednak niektóre z uszkodzeń były nieodwracalne. Dla mnie, głównego sponsora i jedynego organizatora tego przedsięwzięcia wiadomość bardzo stresująca. Okazało się bowiem, że dla dłuższego funkcjonowania gabinetu dentystycznego w Abong Mang konieczna będzie wysyłka kolejnego sprzętu, bo przecież obiecałem tam wracać co rok… Ale, pomyślałem jak Scarlett O’Hara – pomyślę o tym jutro. A właściwie po powrocie do Polski. A teraz zabieraj się do pracy.
Tiri czit, czyli trzy zęby
I podobnie jak w Essiengbot głównym moim zadaniem były ekstrakcje zębów. Miało to tę dobrą stronę, że do minimum ograniczało wywiad z pacjentem, co przy barierze językowej było nie do przecenienia. Teoretycznie miałem w gabinecie tłumacza z francuskiego czy dialektu maka na angielski, ale angielski w wydaniu tłumacza był dla mnie tak samo niezrozumiały jak maka. Musiało upłynąć wiele czasu zanim domyśliłem się że np. ,,tiri czit” to po angielsku ,,trzy zęby”… Żałowałem, że nie posługuję się francuskim, tym bardziej że miejscowi są bardzo rozmowni i można, a nawet trzeba targować się przy zakupach itd.
Trauma w więzieniu
Pewnego dnia w przychodni pojawił się ojciec Jonasz, polski franciszkanin z pobliskiej parafii z pytaniem, czy nie zechciałbym pojechać z nim do miejscowego więzienia i ulżyć w cierpieniu osadzonym tam więźniom. Zgodziłem się i po dwóch dniach byliśmy w drodze do słynnego w okolicy, ciężkiego więzienia, w którym wyroki odsiadywali skazani i za morderstwo i za zdalne uśmiercenie sąsiada za pomocą specjalnych zaklęć nabytych drogą kupna od miejscowego szamana. Poważnie. Jak każdy tego typu ,,przybytek”, tak i ten robił przygnębiające wrażenie. Czegoś podobnego nie widziałem nawet w filmach opowiadających o okrutnym losie więźniów. Dość powiedzieć, że bohaterowie opartego na faktach filmu ,,Papillon” z 1973 roku w porównaniu do tego kameruńskiego więzienia, na Diabelskiej Wyspie Gujany Francuskiej wygody mieli wręcz sanatoryjne… Wstrząsające były moje przeżycia i warunki pracy. Fotel dentystyczny udawały dwa plastikowe krzesełka, latarka, tzw. czołówka sprawdzała się jako oświetlenie, a właściwym gabinetem był dziedziniec więzienia. W dwie godziny przyjąłem zaledwie kilkunastu pacjentów, usunąłem ponad 30 zębów. Co prawda dźwigni i kleszczy miałem jeszcze wystarczająco dużo, ale w więziennym punkcie aptecznym zabrakło antybiotyków do zabezpieczenia pozabiegowego, co jest koniecznym postępowaniem biorąc pod uwagę warunki bytowe osadzonych ludzi, klimat i ilości usuwanych zębów pojedynczemu pacjentowi. Obiecałem, że wrócę tam z odpowiednią ilością antybiotyków podczas następnej mojej wizyty w Kamerunie.
Kolorowe msze
Niezapomniane wrażenia wywarło też na mnie celebrowanie niedzielnych mszy św. Niewiarygodnie kolorowo ubrany tłum zapełniał cały kościół, głośno tupiąc i klaszcząc kołysał się, wręcz tańczył w rytm muzyki pięciu wibrafonistów i jednego ,,bębniarza”. Chór kobiet śpiewał i tańczył jakby w transie, wznosząc ręce do góry, potrząsając pomponami, które znane są raczej jako atrybuty cheerleaderek… Jeżeli tak wyglądają nabożeństwa w Wielkim Poście, co będzie się działo w Wielkanoc? Niestety, nie dane było mi to sprawdzić. Afryka zafascynowała mnie już od pierwszej podróży. Był to wyjazd ,,nurkowy”. Niedługi, bo zaledwie tygodniowy, szczęśliwie do żadnego z wielkich centrów turystycznych, z ich pseudoafrykańską infrastrukturą, dlatego mogłem od pierwszego pobytu na tym kontynencie zobaczyć w miarę prawdziwą twarz Afryki i jej mieszkańców. Właśnie – mieszkańcy Afryki, tutejsi, tak bardzo powiązani z otoczeniem, doskonale uzupełniający krajobraz, wtopieni w afrykański pejzaż, będący nieodłączną jego częścią. I mimo zmiany scenerii zawsze tacy sami – autentyczni, realnie podchodzący do rzeczywistości z niepozorowanym, otwartym stylem bycia i duchowością. Choć oczywiście nie da się podciągnąć pod jeden mianownik trudności czy wyzwań, z którymi się borykają w różnych rejonach tego ogromnego kontynentu, opisać ich kulturę czy zwyczaje , trudno sportretować codzienność z całym jej znojem, biedą, niesprawiedliwością, uciskiem, to nie sposób nie widzieć w nich ludzi z podobnymi do naszych emocjami. A przecież każdy z nich to także pojedyncza historia szczęścia i dramatów, radości i rozpaczy… Będąc wśród nich, nie podobna nie dostrzec też kolorytu ich ojczyzny – Afryki, jej smaku, zapachu, nie poddać się jej rytmowi, nie być nią zauroczonym, nie dać się jej uwieść, nie marzyć o powrocie.
nie ma
Tacy Lekarze u nas są, ale nie pracują za stawki afrykańskie tylko europejskie
Ależ… SĄ, w Ukrainu.
Przecież mówili głośno i wyraźnie, że “jak my Ukraińców tutaj – w Polsce, to TAK SAMO oni Polaków tam – w Ukrainu”. A przecież w Polsce dzieci ukraińskie nie mają problemu z dostępem do bezpłatnego dentysty …
okupanci zrobili: gospodarze (Polacy) obywatelami trzeciej kategorii
Czy to początek oswajania Siedlczan z mieszkańcami Afryki ?
Już wkrótce takich gości będzie więcej, bo dziś UE przyjęła pakt migracyjny
Kto głosował na neo władzę już może szykować kwatery
a w Polsce biorą 400złotych za ząbek u dziecka
Akurat Pan Ołtarzewski nie bierze milionów, jestem jego pacjentką od wielu lat 😉
Był jest i będzie jednym z droższych stomatologów w Siedlcach
robi złote plomby
Na obrazku nie widać bezzębnych Afrykańczyków, więc dentysta nie ma tam co robić i niech wraca do kraju
Czy do wszystkiego musi być włączona polityka? Takich ludzi jak Pan dr należy podziwiać
,,, należy go podziwiać, bo to PiS zesłał pana doktora na Czarny Ląd zamiast robić karierę w cywilizowanych karajach
Jak ci ludzie radzą sobie bez SUV-ów,
autonomicznych odkurzaczy, suszarek bębnowych, a nawet pralek zapewne…
że nie wspomnę o laptopie dla czwartoklasisty 😉
Pozdrawiam Czarny Ląd i normalnych kolorowych ludzi znad rzeki krewetkowej.
Vive la Camerun… czy jakoś tak.