Z Pawłem Bondarczukiem rozmawia Tomasz Markiewicz.
Paweł Bondarczuk to utalentowany muzyk amator. Na co dzień występuje w zespole ludowym Jabłoniacy, zespole weselnym Power Bond i rodzinnej Kapeli Bondarczuki. Pracuje jako instruktor w Gminnym Ośrodku Kultury w Jabłonnej Lackiej. Gra na harmonii trzyrzędowej, saksofonie, ligawce, a jak trzeba, to i zaśpiewa.
-W gminie Jabłonna Lacka wszyscy wiedzą, że muzykowanie u Bondarczuków to rodzinna tradycja, która przechodzi z pokolenia na pokolenia, z ojca na syna.
-To prawda. Dziadek mojego taty grał na skrzypcach, a tata na harmonii – od 7. roku aż do dzisiaj. A teraz gram ja i mój 6-letni syn też zaczyna. Jeżeli chodzi o mnie, to już w dzieciństwie interesowałem się muzyką. W domu miałem mały syntezatorek na baterie. Czasem wychodziłem na podwórko, siadałem na ławeczce i sobie grałem. Gdy tata to zobaczył, od razu zaczął mnie uczyć gry na harmonii trzyrzędowej. Potrafię tyle, ile nauczyłem się od niego. Nie jestem wykształcony muzycznie, gram ze słuchu, bez znajomości nut. Ale od dziecka podporządkowywałem wszystko opanowaniu instrumentu. Z przyjemnością poświęcałem czas nauce. Był taki okres, że kiedy tylko wróciłem ze szkoły, siadałem i grałem, zamiast odrabiać lekcje.
– Najpierw była harmonia, a potem saksofon. Andrzej Zaucha śpiewał: „Ja jestem facet, co w saksofon dmie./ Taką mam pracę, nie najlżejszą, nie”. Trudno było zdobyć podstawy gry na tym instrumencie?
-Początkowo chodziłem na zajęcia do Gminnego Ośrodka Kultury w Jabłonnie Lackiej. Wtedy jeszcze pan Jacek Kubicki prowadził orkiestrę i uczył gry na instrumentach dętych. U niego zaczynałem. Pamiętam, że po powrocie do domu zawsze grałem sobie różne swoje melodie, na które w danym momencie miałem ochotę. A on mi tłumaczył: „Nie graj innych rzeczy, tylko ucz się tego, co zadajemy na lekcjach”. Bo najpierw trzeba zdobyć podstawy klasyczne, rozwinąć technikę i nauczyć się gruntownego warsztatu, a dopiero potem improwizować. Ale ja nie wziąłem sobie tego do serca, robiłem odwrotnie i z czasem przestałem uczęszczać na lekcje. I to był błąd, bo kto wie, może dzisiaj byłbym wykształconym muzykiem…
-Dzisiaj jesteś związany z muzyką przez pracę, którą na co dzień wykonujesz. Więc pewnie brakuje już czasu na spontaniczne granie, to, które najbardziej cieszy, czyli dla własnej przyjemności.
-Kiedy człowiek wchodzi w dorosłe życie, pojawia się żona, dziecko, obowiązki i praca, jest już trochę mniej czasu na wszystko. Ale do dzisiaj zawsze staramy się w wolnej chwili siadać z tatą wieczorami i pogrywać. Jeżeli siadamy sobie we dwóch na krzesłach w pokoju, to zawsze to trzecie krzesełeczko niesie mój syn. Bierze do ręki taki mały akordeonik lub gitarę zabawkową i próbuje z nami grać. W tej chwili już ze mną jeździ na wszystkie konkursy ligawkowe. Syn mojej siostry też gra na ligawce i akordeonie.
– No właśnie, ligawka to Twój kolejny konik. Wiem, że dysponujesz sporą wiedzą na temat instrumentów pasterskich.
-Niedawno miałem okazję podzielić się nią z dziećmi z przedszkola, do którego uczęszcza mój syn Piotruś. Opowiadałem, z czego wykonuje się takie instrumenty oraz w jaki sposób wydobywany jest dźwięk. Syn też przy okazji zaprezentował swoim rówieśnikom, jak gra i czego się już nauczył. Wprawdzie ja ligawek nie wykonuję, tylko mój tata, ale mniej więcej wiem, jak to się robi i jak do tego podejść. Wykonanie takiego instrumentu to długi rytuał, bo trwa nawet kilka miesięcy od momentu ścięcia odpowiedniego kawałka drewna w lesie. Czasem trzeba na-wet dorobić około 30 ustników, bo zrobienie jednego czy kilku wcale nie gwarantuje, że ligawka będzie grała.
– Prowadzisz swój własny ze-spół Power Bond, który zapewnia oprawę muzyczną na weselach i poprawinach. Rozumiem, że człon „Bond” to od Bondarczuk, bo chyba nie od Jamesa Bonda?
-Zgadza się, od mojego nazwiska. Tak mi kiedyś przyszło do głowy i tak już zostało.
– Ktoś Cię już nazwał Bondem?
-Pewnie się zdarzało (śmiech). Tak, jestem Bond… ale nie James Bond. A wracając do wesel, zacząłem na nich grać, gdy miałem 15 lat, więc to już prawie połowa mojego życia. Byłem wychowany na utworach ludowych i biesiadnych. Zawsze w domu to było grane. I do dzisiaj tak jest. Stąd się wzięła rodzinna Kapela Bondarczuki i jej biesiadny repertuar.
– Widzę, że muzyka nie madla Ciebie tajemnic. Pewnie nie wyobrażasz sobie bez niej życia?
-Nie wyobrażam. Najgorszy jest okres postu, adwentu, kiedy się nie gra. Wtedy człowieka ciągnie, nie można usiedzieć w miejscu, bo czegoś brakuje. Ale gdy przychodzi okres weselny, sezon letni, to znowu często jest tego za dużo. Jadę na wesele w sobotę rano, przyjeżdżam do domu w niedzielę rano, zdążę się tylko wykąpać, odświeżyć i tyle mnie żona z dzieckiem widzą, bo zaraz jadę na granie z Jabłoniakami. Wracam późnym wieczorem, a następnego dnia rano idę do pracy. Czasem rzadko w weekendy się widzimy. Obecnie przygotowujemy się do obchodów 10-lecia zespołu Jabłoniacy, więc, korzystając z okazji, zapraszam 10 marca na jubileuszowy koncert połączony z Dniem Kobiet.