Z Igorem Kryszyłowiczem rozmawia Tomasz Markiewicz
– Urodziłeś się w Warszawie. Ustalmy więc: jak trafiłeś do Siedlec? – Tancerz żeni się z zawodem, a więc rezygnuje z życia prywatnego. Skrzypek i tancerz to chyba dwa najgorsze zawody, jakie można sobie wyobrazić. Tancerz ćwiczy praktycznie dzień w dzień po osiem godzin. To jest orka. Osoby, które oglądają występ, nie zdają sobie sprawy, ile wyrzeczeń kosztuje efekt końcowy. Ja przez 15, 16 lat pracy zawodowej w teatrach nie mogłem jechać na żadne wesele, żaden pogrzeb. Z rodziną spotykałem się raz na pół roku.
– Mój ojczym był wojskowym. Los rzucał go w różne miejsca, przenoszono go z jednostki do jednostki. I tak jeszcze w drugiej klasie szkoły podstawowej mieszkałem w Lublinie,
a już w piątej czy szóstej przyjechałem z rodzicami do Siedlec. Do dzisiaj jestem zameldowany w gminie Siedlce.
– Czy bycie tancerzem było Twoim największym marzeniem?
– Tu cię zaskoczę: tancerzem zostałem przez przypadek. Pewnego razu poszedłem z kolegą na próbę zespołu „Małe Podlasie” – tak dla towarzystwa, wcale nie miałem ochoty tam zostać. Tak się jednak złożyło, że któryś z tancerzy zachorował i pani Hania Lipińska poprosiła mnie, żebym zatańczył za niego. I tak się zaczęło. Bez Hani nie byłoby mojej przygody z tańcem. Znano ją z tego, że sama wszystko przygotowywała, dbała o szczegóły, bo chciała jak najlepiej, jak najpiękniej.
– Dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury Krystyna Paczuska mówi, że to był wyjątkowy rocznik „Małego Podlasia”. Oprócz Ciebie tańczyli wtedy w zespole: Bogdan Brzyski (aktor znany m.in. z serialu „Plebania”) i Marcin Bończyk (obecnie solista teatrów muzycznych w Niemczech). Wszyscy trzej zrobiliście karierę…
– Wiesz, co jest ciekawe? Że większość osób z tamtego składu, mimo natłoku obowiązków związanych z pracą i wychowywaniem dzieci, nadal stara się utrzymywać ze sobą kontakt. Spotykamy się co jakiś czas i jest fajnie.
– Po „Małym Podlasiu” był Poznań i Państwowa Szkoła Baletowa.
– Marcin Bończyk z kolegą namówili mnie w drugiej klasie liceum, żebym poszedł do szkoły baletowej. No i poszedłem, chociaż mama bardzo mi ten pomysł odradzała. Mówiła, że to bardzo ciężki kawałek chleba. I powiem szczerze – nie myliła się.
– Z czego tancerz musi zrezygnować dla kariery?
– W zawodzie artystycznym trudno raz na zawsze powiedzieć, że coś się osiągnęło. To jest ciągły proces – coś się kończy i coś się zaczyna. Są drzwi, w które trzeba wejść, a później są następne i następne. Oczywiście jako tancerz czuję się spełniony, bo zatańczyłem role, które mi się marzyły. Niemniej jednak teraz w moim życiu zaczął się inny etap. Występuję w nowej dla siebie roli twórcy, choreografa. Czy się w niej spełnię, czy nie – to się okaże dopiero za kilka lat.
– W wiedeńskiej Stadhale występowałeś u boku: Falco, Chrisa Rea, Roda Stewarta i Erosa Ramazzotiego. Którą z tych sław świata muzyki wspominasz najmilej?
– Ramazzotiego, bo to jedyny artysta, który przyjechał na próbę z tancerzami. Witał się ze wszystkimi, rozmawiał, był otwarty na nasze sugestie. Z resztą wokalistów spotykaliśmy się wyłącznie na scenie. Oni zrobili swoje, ja zrobiłem swoje, po czym był bankiet, a ich na tym bankiecie już nie było. A Eros okazał się niezwykle zwyczajną osobą. Wiesz, ja wcześniej nawet nie lubiłem jego piosenek. Potem zobaczyłem, że ten facet śpiewa live, jest niesamowicie sumienny, pracowity i nie odbębnia koncertów jak niektórzy. Wtedy zacząłem kupować jego płyty.
– Program „Gwiazdy tańczą na lodzie” wystawił Cię na widok całej Polski. Teraz interesują się Tobą bulwarówki, serwisy plotkarskie typu Pomponik czy Gadulek. Piszą o Tobie, że jesteś młodym, atrakcyjnym facetem, do którego dziewczyny lgną jak pszczoły do miodu. Czujesz to zainteresowanie?
– Przede wszystkim – wcale już nie młodym. Mam 36 lat i 15-letniego syna. Po drugie, gdybym był o 10 lat młodszy, to może bym się jeszcze tym emocjonował. A skoro nie jestem, mam do tego wszystkiego duży dystans. Umówmy się, że wortale plotkarskie oraz dzienniki, na czele z „Faktem”, wszystko podkręcają, nawijają makaron na uszy. Więcej tam tekstu, niż prawdy.
– Ostatnio pisały: „Dodzie po rozstaniu z Radkiem Majdanem dokucza samotność. Gwiazda za wszelką cenę próbuje znaleźć pocieszenie w męskich ramionach. Czyich? Przystojnego kolegi z jury Igora Kryszyłowicza”. Pójdźmy tym tropem. Czy Doda rzeczywiście poluje na Kryszyłowicza?
– Ja tak naprawdę nie znam Dody. Spotykamy się tylko w piątki przy ławie sędziowskiej. Prywatnie nie udało nam się jeszcze zamienić ani jednego zdania.
– No to po romansie!
– Wiesz, cała afera z tym romansem i tak za chwilę by upadła, bo przecież oni nie mają żadnego naszego wspólnego zdjęcia spoza studia. Bo niby co? Romans, który toczy się tylko w piątki, a w pozostałą część tygodnia Dorota spotyka się z kimś innym? No co za bzdura! A poza tym nie znoszę różowego.
Zdumiewające
To zdumiewające, że w kolorowych gazetkach wszystko przechodzi. Kryszyłowicz mówi, że nie zna Dody a “Fakt” i “Superak” i tak zrobią z tego romans. Wniosek? Można bezkarnie pisać nieprawdę.
pozdrowienia dla Igora
Na szczęście Igor ma klase i dystans do tego wszystkiego. Pozdrowienia dla Igora.
o igorze na forum
http://forum.gazeta.pl/forum/72,2.html?f=262