Genowefa Górzyńska mieszka w Siedlcach. Jadwiga Gawrych w 1943 r. mieszkała w środku lasu w Wólce Czarnińskiej obok Mińska Mazowieckiego, rodzice Janusza Urzykowskiego w tym samym roku mieszkali w Nowej Miłosnej. 17 listopada Janusz Urzykowski otrzyma z rąk prezydenta RP, wraz z kilkudziesięcioma innymi osobami, medal i tytuł “Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Genowefa i Aleksander Górzyńscy oraz Jadwiga Gawrych dostali go 18 marca 2008. W tym tygodniu byli bohaterami opowieści Teresy Torańskiej “Sąsiedzi ponad strachem”, które od poniedziałku do dziś publikowała “Gazeta Wyborcza”.
opowieść Genowefy Górzyńskiej "Kryjówka przydała się, jak przyszli Ruscy"
Halinka – mówi Genowefa Górzyńska – tułała się po wsi. Zapukała do ich drzwi. Witold Więckowski: "Krążący między Żydami Niemcy stale strzelali z pistoletów do siedzących Żydów. Wybierali oni najczęściej takie sytuacje, kiedy kobiety trzymały na rękach dzieci. Wówczas Niemcy strzelali albo do dziecka, albo do trzymającej je kobiety…"
Juliusz Cieśla: "Gestapowcy pili piwo przy stoliku ustawionym na gruzach byłej synagogi. Wokół siedzieli przykucnięci Żydzi, człowiek przy człowieku. Strzelali w tłum Żydów, popijając przy tym piwo".
Kobiety i starców pędzono na cmentarz żydowski.
Witold Więckowski: "Tam partiami po kilku ustawiali nad wykopanymi dołami, po czym oddawali do nich serię strzałów z pistoletów maszynowych. Część ofiar po ugodzeniu ich kulami padała od razu do dołu, a tych, którzy jeszcze żyli i nie spadli do dołu, Niemcy spychali butami, bez dobijania ich".
Czesław Dylewicz: "Widziałem, że na zwłokach kobiety siedziała dziewczynka około pięciu lat i płakała".
Halinka miała osiem lat. – Że to Żydóweczka, widać było – mówi pani Genowefa. – Każdy widział. Została naszą córeczką. Baliśmy się, jak mogliśmy się nie bać. Ale człowiek gotowy był na wszystko, byle tylko to dzieciątko przeżyło.
Nikt ze wsi o nic ich nie pytał i oni z nikim, nawet z rodziną, o Halince nie rozmawiali. Ich córeczka, i już.
Syn pani Genowefy Bogumił tłumaczy to prosto: – Wioska miała 14 gospodarstw. Wszyscy bardzo dobrze się znali, żyli jak w rodzinie. To byli biedni ludzie, a między biednymi jest inaczej – uważa – niż między bogatymi nie ma zazdrości i biedny biednego wrogom nie wyda.
Górzyńscy mieszkali w Łękach, 29 km od Siedlec. Pani Genowefa pochodzi z wielodzietnej rodziny. Miała dwie siostry i czworo braci, była bieda i ciężka praca od dzieciństwa. Jej mąż Aleksander też nie miał lekko. Jego matka umarła, gdy miał osiem miesięcy, ojciec – kiedy cztery lata. Wychował go wujek. W 1939 r. Aleksander poszedł na wojnę. Genowefa została przy jego wujkach. Mieli gospodarstwo, 4,5 hektara. Aleksander trafił do niewoli, z obozu Niemcy odesłali go do pracy do niemieckiego bauera.
Ojciec wrócił do domu w 1942 r. Bogumił urodził się niecały rok później.
Raz było strasznie. Górzyńscy wracali z dziećmi z łąki, pędzili krowę. Nagle nadjeżdżają Niemcy. Zatrzymują się i pokazując na Halinkę, krzyczą: "Jude!, Jude!".
– Jezu – mówi pani Genowefa – mąż tylko spojrzał. A Halinka wtedy – taka cwana, mądra, Boże, co to było za inteligentne dziecko. Mamusiu – powiedziała, od początku mówiła do mnie "mamo" – chodź, bo Boguś płacze, braciszek mój płacze. I Niemcy odjechali.
Potem byli ostrożniejsi. I kiedy Niemcy pojawiali się we wsiach, chowali ją w oborze.
– Tatuś – mówi pan Bogumił – zrobił jej kącik przy krowach, żeby miała ciepło, a ja niby bawiąc się, donosiłem jej jedzenie. Kryjówka przydała się, jak przyszli Ruscy i atakowali młode kobiety. Chowały się w niej ciotki, siostry mamy, które pouciekały z Warszawy. Klękali przed obrazem Matki Boskiej. I powtarzali: Zdrowaś Mario, Boże, bądź miłościw mnie grzesznej. Halinka w piersi się biła: Boże, bądź miłościw. I do kościoła razem chodziły. Normalnie, jak mama z córką.
– Po wojnie przyjechała ciotka Halinki i nam ją zabrała – mówi pani Genowefa. – Wywiozła do Izraela. Nie mogłam płakać, bo Boguś bardzo płakał: "Mamo, gdzie jest Halinka?". Miał trzy latka. Tęsknił za nią. Oni byli zżyci, normalnie jak rodzeństwo.
Oszukiwała go: Halinka wróci, poszła do swojej cioci tylko na chwilę. A sobie tłumaczyła: Najważniejsze, że to dziecko przeżyło, że się udało. I jeszcze mówiła sobie: Boże, jaki Ty jesteś dobry, że ją ocaliłeś. I że nas ocaliłeś.
Cały czas ma ją w oczach. Tamtą. Bo po wyjeździe nigdy jej potem nie widzieli. Tylko na zdjęciach.
Pisała do nich: Kochani rodzice, mamusiu, tatusiu, i zapraszała na swój ślub. Nie pojechali. Pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. A potem w 1967 r. nastąpiło zerwanie stosunków dyplomatycznych z Izraelem i na wiele lat stracili z nią kontakt.
Dopiero jak w Polsce nastała wolność, pan Bogumił postanowił ją odnaleźć. Poszedł do ambasady izraelskiej, pokazał jej zdjęcie, dał stary adres.
– Od razu zadzwonili przy mnie do Izraela – opowiada. – Odnaleźli ją, przekazali nasz telefon.
Halinka zadzwoniła, potem do pani Genowefy napisała długi list.
Ach, jak się ucieszyła, że Halinka żyje i o niej pamięta. Bo ona…? O własnym dziecku przecież nie można zapomnieć.
Pani Genowefa mieszka w Siedlcach i kiedy Halinka do niej dzwoni, mówi: cześć córcia. Bo jak ma mówić? To przecież też jej córka. Usłyszeli salwę. Wyjrzała przez szparę w oknie. Pod drzwiami stali: gestapo i żandarmeria z karabinami oraz tajniacy po cywilnemu w kapeluszach.
Ojciec był gajowym. Mieszkali w środku lasu w Wólce Czarnińskiej obok Mińska Mazowieckiego. Najstarszy brat miał 20 lat, młodszy 15, ona 12, a najmłodszy Niutek – 4 latka.
Niewiele o niej wiedziała. Jej rodzice – domyślała się – zostali zamordowani. Dopiero po wojnie ciotka Halinka podobno ustaliła, że zabici zostali we wsi Cisie koło Kotunia. A może w getcie siedleckim? Do którego spędzono około 17 tys. Żydów z okolicznych miejscowości i w sierpniu 1942 r. zlikwidowano. W jaki sposób – opisują świadkowie:
– Halinka, ach, jak pięknie modliła się z nami – mówi pani Genowefa.
opowieść Jadwigi Gawrych "Spałyśmy z Franią w jednym łóżku"
Podeszli – mówi – od strony lasu. Mama szykowała kolację. Był wieczór 18 marca 1943 roku. Jeszcze śnieg leżał.
– Ludzie z getta uciekali do lasu – mówi. – To był normalny odruch. I automatycznie często ktoś do nas zachodził. Mówił, że jest głodny, że chce się umyć albo wody napić. Nawet w nocy pukali i matka wpuszczała.
Na stałe byli u nich Abram Słomka i Frania Szpinger. (…) – Spałyśmy w jednym łóżku – mówi pani Jadwiga. – Ona mówiła przez sen: "Moja siostra Hela nie żyje, moją rodzinę wywieźli do Treblinki". Budziłam się, nakrywałam głowę poduszką, trzęsłam się ze strachu. Franka – prosiłam – Franka, obudź się.
Kochała ją jak siostrę. Kiedy padły strzały, Frania, Abram, Teresa i jej mąż natychmiast uciekli. Teresa cofnęła się po kurtkę. Postrzelili ją w nogę. Przewróciła się. Dobili ją strzałem w głowę. Teresa była w siódmym miesiącu ciąży.
(…) Frania schowała się w rurze przy mostku, przeżyła. Haskiel też przeżył. Ojca wywieźli do lasu i rozstrzelali. A Abram powiesił się.
Doniosła na nich kobieta ze wsi. Wiedzieli która. Pani Jadwiga pojechała do niej z braćmi w latach 50. – Jak żeście wyrośli – zdziwiła się. I jeszcze: Że tatuś bardzo by się z tego cieszył. Powiedzieli jej, że wiedzą, że donosiła. Chcieli, by wiedziała i żeby ją sumienie gryzło. opowieść Janusza Urzykowskiego "Dwie osoby ocaliłem, trochę mało"
"Sympatyczny 18-letni młodzieniec" – napisała Noemi Makower o Januszu Urzykowskim. I o jego rodzinie: "Przyjęli nas bardzo serdecznie, poczuliśmy się jak w domu".
28 stycznia 1943 r. pojechał po nich do Warszawy. Należał do AK, przechodził szkolenia bojowe. Precyzyjnie obmyślił więc akcję przewiezienia Makowerów do domu rodziców do Nowej Miłosnej. Kupił bilety kolejowe, wynotował godziny odjazdów pociągów. Makowerowie czekali na niego w mieszkaniu służbowym dr. Palucha w Szpitalu Dzieciątka Jezus przy ul. Lindleya w Warszawie. Dr Paluch był przyjacielem jego rodziców. Trzy dni wcześniej poprosił go, by przechowali dwoje lekarzy.
– Tatuś obawiał się represji. Był sparaliżowany, poruszał się na krześle z kółkami. Ale przekonałem go. Powiedziałem mu, że trzeba ludzi ratować i że oddaje im swój pokój, a sam przeprowadzę się do stołowego.
Jego pokój był ostatni w amfiladzie i wychodził na zamkniętą oszkloną werandę. Ojciec po dwóch dniach wyraził zgodę. Henryk Makower miał około 40 lat, jego żona Noemi około 30. Kilka dni wcześniej udało im się wyjść z getta. Nie mieli żadnych dokumentów.
Poczekał z nimi, aż się ściemni. I wtedy szybko, by zdążyć przed godziną policyjną, wyszli przez bramę szpitala na ulicę Nowogrodzką i dalej do Dworca Głównego, skąd odjeżdżały pociągi do Sulejówka. Przed dworcem zawsze stali niemieccy policjanci, a na dworcu pełno było żandarmów, peronowych bahnschutzów i niemieckich żołnierzy, którzy jechali na front wschodni.
– Dobrze wyliczyłem. Zeszliśmy na peron i nie czekaliśmy długo na pociąg. W wagonach, na szczęście, był tłok i wyłączone oświetlenie. Wspólne mieszkanie zaczęło się fatalnie. Następnego dnia rano zobaczyli przez okno, jak Niemcy z sąsiedniego domu wyprowadzają rodzinę żydowską z dziećmi. Wkrótce z pobliskiego lasu usłyszeli strzały. Noemi Makower zauważyła, że gospodyni zbladła. "Rozumieliśmy dobrze jej rozterkę – napisała w zakończeniu pamiętników męża po 44 latach – odpowiedzialność matki za zdrowie i życie rodziny. Zdecydowaliśmy się od razu opuścić ten gościnny dom. Jednak natrafiliśmy na energiczny sprzeciw naszego gospodarza".
– Tatuś im nie pozwolił – mówi pan Janusz. – Powiedział: przejąłem nad wami opiekę na prośbę mego przyjaciela dr. Palucha i bez jego zgody nigdzie stąd nie wyjdziecie.
Zostali do wyzwolenia, na 18 miesięcy.
Henryk Makower pisał "Pamiętnik z getta warszawskiego". Opisywał, jak zginęła cała jego rodzina, rodzina żony, ich przyjaciele, znajomi. "Dziś minął rok – pisał w pokoiku Janusza Urzykowskiego w Miłosnej – z getta zostały zgliszcza, a z ludzi, którzy tam mieszkali, uratowała się niewielka, wciąż malejąca garstka. Życie straciło dla mnie wartość, nie mam już wewnętrznego ognia, który by pchał mnie do przodu…" I pamiętniki te kończy zdaniem: "Po przeszło 10 miesiącach darowanego życia cisną się pod pióro słowa Eklezjasty: >Vanitas vanitatum…<".
(…) W sierpniu 1944 r. Makowerowie dotarli do Lublina i zgłosili się jako ochotnicy do I Armii Wojska Polskiego, potem osiedli we Wrocławiu. On został wybitnym profesorem mikrobiologii, ona była kierownikiem zakładu protetyki. (…)
– Zawsze marzyłam o siostrze.
18 marca 1943 r. w leśniczówce byli: Abram, Frania, rodzice pani Jadwigi, ona, jej mały braciszek oraz Teresa Zylberberg i jej mąż Haskiel Papier, którzy ukrywali się w stodole zamożnego gospodarza, o czym on zresztą nie wiedział i którzy często przychodzili do nich najeść się i umyć.
– A ona popatrzyła na nas, pomyślała i rzekła: "No jeżeli tak, to róbcie, co uważacie".
– I co mieliśmy jej zrobić? – pyta pani Jadwiga. – Zabić?
W szpitalu na Lindleya poznał Makowerów.
Wysiedli na stacji Nowa Miłosna. Urzykowscy mieszkali kilometr od stacji we własnym domu. Dom był drewniany, duży, ale nieskanalizowany. Stał w ogrodzie. Mieszkali w nim lokatorzy, na dole inżynier z żoną i córką, na górze wdowa z dwiema córkami. Trzeba było uważać.
Poniżej zamieszczamy linki do nagrań rozmów, zamieszczonych na stronie internetowej "Gazety Wyborczej".
Rozmowa Teresy Torańskiej z Januszem Urzykowskim
Rozmowa Teresy Torańskiej z Jadwigą Gawrych (opr. Ana)
O Genowefie i Aleksandrze Górzyńskich oraz Jadwidze Gawrych czytaj też w informacji "Nasi Sprawiedliwi wśród Narodów Świata". Niestety, w informacji tej Genowefa Górzyńska uratowała 10-letnią dziewczynkę.