Rozmowa z Urszulą Grabowską, plastyczką – malarką
– Rozmawiamy wkrótce po wernisażu Pani wystawy w Muzeum Regionalnym w Siedlcach. Do kogo adresuje Pani swoje prace – ślady po żydowskiej społeczności naszego regionu?
– Do każdego, kogo ta tematyka interesuje i kto czuje podobnie jak ja. Malarstwo, podobnie jak rysunek czy tkanina, jest moim sposobem wyrażania siebie i kiedy pracuję, nie myślę o odbiorcy. Maluję, bo mam taką potrzebę. Bywa, że jakiś temat wzbiera we mnie tygodniami, zmagam się z nim i z materiałem, w którym tworzę, i męczę się, dopóki pomysł nie przybierze konkretnego kształtu poprzez: plamę, kreskę, kolor i fakturę.
Jeśli ktoś ma podobną wrażliwość jak ja – odbierze to pełniej i głębiej, jeśli nie – to nie, trudno. Nie da się tu wiele wytłumaczyć. Fascynuje mnie trwałość rzeczy. Wierzę, że osadza się na nich duchowość ich właścicieli. Ludzie mijają szybciej, niż używane przez nich przedmioty. I choć oni ochodzą, jednak nadal trwają w swoich sprzętach, ubraniach i wnętrzach, w których żyli… Ocalając ślady materialne, przywołujemy nieobecnych. Stoją jeszcze stare domy – kamienice i drewniaki, chociaż już nie ma ich dawnych mieszkańców. A przecież byli to ludzie o konkretnych imionach i nazwiskach, szewcy, krawcy, handlarze, dorożkarze. Nie można już nic dla nich zrobić, ale można pamiętać. Moim polem działania jest sztuka, dlatego przypominam ich poprzez sztukę. Próbowałam opisać ten tajemniczy mechanizm, bo na studiach, niestety nic nam na ten temat nie mówili. Jednak dopiero teraz mam poczucie, że choć trochę udało mi się ten żywioł oswoić. Wystrzegam się popełnionego w tamtej pracy błędu, jakim było generalizowanie: „artysta czuje, musi, potrzebuje” itp. Tymczasem każdy artysta jest indywidualnością i w sobie tylko właściwy sposób postrzega i interpretuje świat. – To też zależy od artysty. Jedni twórcy są bardziej emocjonalni, inni mają podejście intelektualne i analityczne. Dla mnie ważne są: wyobraźnia, intuicja, poezja. Różne pomysły dyktują różne rozwiązania. Czasem maluję jakby po omacku i to jest trudne i dla mnie, i dla tych, który mnie otaczają. Tak było z „domem Cohenów”, ale wtedy tym większą jest ulgą, kiedy pomysł się w końcu wykluje.
– Cykl „Ślady” tworzą prace, powstałe – jak to Pani ujęła – pod wpływem zauroczenia społecznością siedleckich Żydów. Jakie są przyczyny owego zauroczenia?
– Jeden z Pani obrazów ma tytuł „Lamentacja nad domem Cohenów”- ten dom jeszcze stoi w Mińsku Mazowieckim.
– Ale to – jak sądzę – jego ostatnie chwile, chociaż bardzo trudno mi się z tym pogodzić. O dziwo, nadal jest na nim tabliczka: „Własność E. Cohen”. Nie wiem, kim był ów E. Cohen, ale symbolizuje on setki innych żydowskich mieszkańców także i tego miasta. Chciałabym uratować ten dom, ale jest to jak zawracanie nurtu rzeki. Dlatego ten dom i cień jego właściciela znaleźli azyl w moim obrazie. To wyraz żalu, tęsknoty i bezsilności.
– Zmieńmy temat. Czy malowanie to rodzaj powołania, „dotknięcia Bożym palcem”, czy też kwestia chęci i biegłości warsztatowej – czy można nauczyć się „być malarzem”?
– To nie dotyczy tylko malowania, ale wszelkich dziedzin twórczości. Przynosimy ze sobą na świat cały zespół cech, które nas do niej predestynują. Niekoniecznie trzeba to nazywać powołaniem. Myślę, że nie przypadkiem napisałam pracę o psychologicznych aspektach twórczości, bo w okresie studiów był to dla mnie niezrozumiały żywioł. Interesowały mnie związki między inspiracją, a jej przetwarzaniem w malarstwie, powstawanie obrazu jako proces intelektualny, emocjonalny, ale i zmysłowy – poprzez kontakt z materiałem: płótnem, papierem, farbą, kredką…
– Czyli bardziej maluje się emocjami niż pędzlem?
– Michałowi Aniołowi, po obejrzeniu bloku marmuru, śniły się rzeźby, które były w nich „ukryte”. Czy śnią się Pani obrazy, które powstają po obudzeniu?
– Nie, ale myślę, że obrazy czasem rodzą się w podobnych warstwach świadomości jak sen i tak jak sen z trudem poddają się racjonalnej analizie.
– W świadomości publicznej trwa wizja artysty jako człowieka trudno przewidywalnego, trochę dziwaka, a trochę bezwstydnego aroganta.
– Wydaje mi się, że w powszechnej opinii artysta to ktoś szczególny, na specjalnych prawach i ma to wydźwięk raczej pozytywny. Taki mit… Nigdy nie korzystałam z przywilejów, które ten mit daje, chociaż to może być miłe – bo wiele usprawiedliwia. Mnie się wydaje, że artysta ma trudniej niż tak zwany zwykły człowiek, bo ma zwykle dużą wrażliwość, odbiera więcej bodźców, a tak samo musi radzić sobie z codziennością i na dodatek niesie na sobie wszystkie problemy, związane z twórczością.
– Czy trzeba być przygotowanym do odbioru sztuki; znać jej historię, mieć wiedzę o: stylach, technikach, szkołach i artystach?
– Wiedza na pewno nigdy nie zawadzi, szczególnie, że świadomość artystyczna jest w Polsce, średnio biorąc, bardzo ograniczona. Tymczasem minęła epoka sztuki jednoznacznej. Sztuka wymyka się kanonom i definicjom. Jej wyznacznikiem nie jest już ani piękno, ani zrozumiałość. Wszystko może być sztuką, która przede wszystkim ma budzić emocje, a nawet wstrząsać odbiorcą.
– Jak wstrząsnęły niektórymi genitalia, wpisane w krzyż, czy instalacja: Jan Paweł II głazem?
– Dość często wybuchają dyskusje, co artystom wolno, a czego nie wolno. Granice nie są jasno określone i trudno tu o miarodajny autorytet, który by problem rozsądził. Na pewno nie może być nim szeroko pojęta opinia publiczna, która zwykle do odkryć sztuki – początkowo szokujących – przekonuje się z pewnym opóźnieniem. Jeśli coś kogoś razi lub gniewa, albo sprawia mu przykrość – nie musi tego oglądać. Być może inni odbiorą to całkiem inaczej.
– Jak mają się Pani prace z cyklu „Ślady” do poszukiwań polskiej sztuki współczesnej?
– Cóż, stoję sobie gdzieś z boku i staram się wiedzieć, co się dzieje, ale jednocześnie robić swoje. Nie zależy mi na tym, żeby kogokolwiek szokować. Moje wystawy nigdy nie są przypadkowe. Są rodzajem spotkania, a to nadaje malowaniu dodatkowy sens.
– Dziękuję za rozmowę.
Katolików wolno obrażać
Przywalona łajnem księga talmudu czy jeszcze jest sztuką czy obrazą uczuć żydowskich. Czy naprawdę nie wie Pani gdzie jest granica