N
Ciekaw jestem, kiedy znów w prasie po opozycyjnej stronie pojawią się tytuły w rodzaju pamiętnego „Tusku, musisz”. Wyborczy kubeł zimnej wody na łeb, jak się okazuje, nie zawsze niesie ze sobą otrzeźwienie – bywa, że wpędza wręcz w popłoch. Coś takiego właśnie można zaobserwować po minionych eurowyborach. Środowisko, które spodziewało się „raczej remisu,
z lekkim wskazaniem na koalicję” w tych ponoć „najłatwiejszych” wyborach, na otrzeźwiałe nie wygląda. W zasadzie trudno się dziwić, wszak po nokaucie ciężko jest zebrać myśli, a jeszcze ciężej podjąć jakieś sensowne działania. A z pewnością do takich nie należą PSL-owskie pragnienia budowy Koalicji Polskiej – o czym było w miniony weekend. Nie pierwsza to mysz, która raczy sobie urodzić górę, a przecież nie bardzo wie chyba, z kim w ogóle chciałaby być w ciąży. Z pozostałą resztą znokautowanego środowiska wcale nie jest lepiej, o czym świadczą choćby nerwowe wyliczenia, kogo by tu jeszcze wystawić na pierwszy szereg, i po czyich plecach choć nieco się podciągnąć? Prezydenci miast? Ruchy miejskie? A może właśnie… „Tusku, musisz”?
A może wszystko razem?
Tusk na białym koniu powracający do polskiej polityki? Ponoć nawet był taki plan, aby przy okazji gdańskich obchodów 30. rocznicy wyborów
z 4 czerwca 1989 roku przeprowadzić po opozycyjnej stronie reset i odbić się od (ewidentnego) dna z nową propozycją, wspartą na samorządowcach, trzecim sektorze, na ekspertach, a w mniejszym stopniu na organizacjach partyjnych – i na tym tle wkracza obecny szef Rady Europejskiej… cały na biało, a jeszcze konno. Scenariusz to dość efektowny od strony publicystycznej, ale chyba nieco nieprzystający do realiów. A te się zmieniły.
Mit wodza na białym koniu, może i romantyczny, może i westernowy, jest w tym przypadku mocno anachroniczny. Bo, raz – że nie widać za nim jakichś wyrazistych szabel (te, które były, zdążył już Schetyna zmarginalizować), a dwa – że sam Tusk popularnością już nie grzeszy i na białym koniu czy bez, do roli czarnego konia nawet w przyszłorocznych wyborach (na chwilę obecną) mało się nadaje.
Tylko koni żal w tym wszystkim, bowiem PiS-owska masarnia kiełbasy wyborczej (jak to ujął Dorn) miele wolno acz uważnie. Trzydziestą rocznicę wyborów z 4 czerwca 1989 roku uświetni rekonstrukcją rządu, która poprzestawia nieco pionki na szachownicy, dając złudzenie zmiany. Zaś wczesną jesienią znów kiełbasą zakwitnie i kampanijny ogień przygasi, wylewając po 1500 plus na pierwsze dziecko (bo z wyrównaniem za trzy miesiące).
A w razie potrzeby co bardziej stające w gardle kawałki doprawi w TVP dziadkiem z Wehrmachtu, kolegą Putina albo i ostrzejszym sosem.
I nie czas na głodne kawałki o zachowaniu przy stole, gdy elektoratowi apetyt dopisuje.