REKLAMA
7.6 C
Siedlce
Reklama

Jak zasłużyłam na samotną starość

Codziennie, jeśli nie pada deszcz, chodzi dwie godziny wokół placu zabaw. – Pada, to nie mogę wyjść, bo w jednej ręce laska, w drugiej parasol, kręci się w głowie, jak upadnę, to klops! Jeszcze wysłaliby mnie do domu starców. Czytać nawet wtedy nie mogę, bo byłam już nastawiona na coś innego – że popatrzę sobie na ludzi. Zimą w ogóle nie wychodzę – kilka miesięcy zamknięcia. Życie mignęło jak jedna chwila. Nie wiem – czy ja przyszłam skądś, czy dokądś pójdę?

Bohaterką tekstu Jolanty Grabowskiej, zamieszczonego w Wysokich Obcasach nr 12 (465) z 22 marca 2008, o trzech od lat samotnych kobietach jest 82-letnia Maria, przez pewien czas mieszkająca w Siedlcach.


Pokazać, że potrzebuję czułości, znaczyło okazać słabość

‘To mieszkanie i ta samotność mnie wykańczają. Stuknie coś, puknie, od razu się boję. W łazience nie zapalam światła, tylko świecę z pokoju, to samo w kuchni. Bo jak się zepsuje to przecież nie wejdę i nie wymienię żarówki. Trzeba prosić, czekać, aż siostrzeniec przyjedzie.

Od trzech lat nie przyjmuję nikogo. Nawet nie jestem w stanie herbatki zrobić. Jakiś lęk nie wiadomo przed czym. Człowiek jak jest sam, dziczeje.

Nie mogę spać. Myślę: Boże, niech ja zasnę i jutro nie wstanę. Bo nie ma dla mnie perspektyw. Pustka. Wegetacja bez sensu. Dni schodzą na niczym.

Chciałabym mieć kogoś, żeby uciekać z domu. Nie lubię swojego mieszkania, bo czuję się w nim jak w więzieniu.

Marzę, żeby ktoś do mnie zadzwonił. Zwłaszcza rano, bo jak wstaję, to jestem w kompletnej depresji – 22 godziny ani słowa.

Boję się, że zapomnę mówić.

Boję się, że umrę i nikt nie będzie wiedział.


22 godziny
czekam, żeby sama zadzwonić. Mam taki abonament, że mogę rozmawiać wieczorem i w weekendy. W niedzielę, we wtorki i czwartki dzwonię do Tereski do Zielonej Góry. Poznałyśmy się tak, że w pierwszym domu po wojnie, na Puławskiej, udzielałam jej korepetycji z matematyki. Jest sędzią, ma córkę, która skończyła studia w Niemczech, poznała Szweda i tam są. Teraz Tereska jest w Libii, jak wróci, to mi wszystko opowie.

Raz w tygodniu – do Szczecina. Tam jest Jola, córka wujenki. Gdyby ona była w Warszawie, opiekowałaby się mną bardzo.

Do Gdańska do Krystynki. Poznałyśmy się na wycieczce we Włoszech.

Do Bielska do siostry ciotecznej. Opowie mi, co z synem. Słucham, wczuwam się, jakbym była tam z nimi, to przynosi ulgę.

 

Ładny miś, prawda?

Cztery lata temu kupiłam go sobie. Bo zawsze traktowano mnie jak dorosłą, to jakoś nie kupowałam sobie przyjemnostek. Byłam starsza, Marylka była bardziej pod opieką.

Tata lubił zaglądać do kieliszka, więc w domu dobrze nie było. Robił awantury, raz nawet gonił mamusię z siekierą. Podobno mamusia chciała popełnić samobójstwo i coś wypiła. Kiedyś groził, że się potnie, i wyciągnął scyzoryk. Miałam może osiem lat. Złapałam go za rękę, żeby powstrzymać, o, ta blizna na dłoni to pamiątka po tamtym.

Tata był zawiadowcą stacji. Mieszkaliśmy w Siedlcach, Zgierzu, Kole, znów w Siedlcach. Był tylko wtedy, kiedy się awanturował. O dom, dzieci nie dbał. Jeszcze wynosił, żeby sprzedawać. Wstydziłam się zaprosić koleżanki, bo leżał pijany.

Mama po ślubie nie pracowała, bo jedno dziecko, drugie, trzecie. Trzeba było się martwić, za co żyć.

Ciągle mdlałam, bo niedożywienie. Miałam torsje. Śniło mi się, że ktoś mnie goni, wpadam w jakieś doły, budziłam się z krzykiem. Dawniej nie było lekarzy, żeby pomogli.

Postanowiłam, że dzieci mieć nie będę. Jakby miały mieć takie życie jak ja… Jakby miały tak cierpieć!

No tak, może to był ten moment. Raz tylko spotkałam doktora, który mi pomógł. Profesor Leder był zwolennikiem leczenia psychoterapią. Potrafił z pacjentką pójść na dancing, żeby ją rozerwać. Inni to tylko leki i leki. Kilkadziesiąt lat biorę proszki i nie pomagają.

Jak miałam 40 lat, załamałam się. Z pracy puścili mnie na te trzy miesiące. Wróciłam, to jeszcze awansowałam, nikt się nie śmiał, że to fioł. Zaraz pani wszystko powymieniam po kolei. Załamałam się za całokształt, za to moje dzieciństwo:

na dom w Siedlcach spadła bomba;

chcieli mnie zabrać na roboty do Niemiec, uciekłam do Warszawy do wuja – on miał swój oddział, w tapczanach pełno broni, stale ktoś ginął;

w Powstaniu byłam na Woli, tam było najgorzej, przenosiłam broń i gazetki, złapali nas na Ogrodowej;

szłam w pierwszym żywym transporcie – przez ogień, wkoło popalone trupy, kilka dni wszystkich rozstrzeliwali, dorosłych, dzieci;

zamknęli nas w kościele św. Wojciecha i chcieli wysadzić, w końcu zdecydowali, że zaprowadzą do obozu w Pruszkowie, we Włochach, w pięć uciekłyśmy, było ciemno, schowałyśmy się na polu kapusty;

18 stycznia poszłam na piechotę zobaczyć, jak wygląda Warszawa, wróciłam na Śniegockiej, wujek zginął 31 sierpnia, ciocia wyszła za jego brata;

ściągnęłam do siebie mamę z siostrą, ojciec umarł, byłam głową rodziny;

nie mogłam znaleźć pracy – nie chciałam zapisać się do partii, wszyscy pytali: „Co ty zrobiłaś, że masz taką złą opinię?”;

dopiero przez znajomego dostałam się do kinematografii, praca nie była ciekawa, zajmowałam się gospodarką materiałową, bo wszystko było na przydziały, i byłam kierownikiem transportu.

Dużo dla jednej osoby?

Za dużo.

Zawsze mówiłam, że więcej niż do trzydziestki żyć nie będę. Dłużej nawet nie chciałam. I co? Mam 82 lata.

Ponieważ byłam taka słaba, absztyfikantom mówiłam, że nie reflektuję na małżeństwo. Muszę powiedzieć, że powodzenie miałam. Nie wierzyli, myśleli może, że to jakaś sztuczka. Jak mąż będzie, to pewnie i dzieci będą – tak sobie myślałam. A jaką ja mogłam być matką? Która stale kwęka, której stale niedobrze. No to przecież szkoda tego męża, tych dzieci – tak ich sobą obciążać. Może właśnie nie chciałam zarażać tym cierpieniem.

I mamę miałam chorą, to przecież nie zostawię jej samej. Zachorowała w 1949 roku, prawie że straciła wzrok (mam po niej jaskrę), a potem na alzheimera. Poszłam wcześniej o pięć lat na emeryturę, bo nie można było zostawić jej samej, a nie miałam pieniędzy na obsługę. Teraz alzheimera ma siostra.

Marylka organizowała wszystkie okazje: święta, imieniny, urodziny. Jej dzieci wtedy też zapraszały do siebie. Dzisiaj nie. Świat jest teraz taki, że nikt nie ma czasu. Tu do mnie po 20 osób przychodziło, po pracy organizowaliśmy herbatki. Nie wiem, jak tu się mieścili, mieszkanie ma 16 metrów. Potem szło się do drugiego, do trzeciego.

Zajmowałam się innymi, żeby tę rodzinę sobie zrekompensować.

Oprócz mamy opiekowałam się chyba 20 osobami. Bezinteresownie. To były znajome, z reguły starsze ode mnie, które zostały same. Doprowadzałam je do momentu, kiedy odchodziły.

Na przykład taka pani architekt, która pół Ochoty zaprojektowała. Nie miała dzieci. Załatwiłam jej sprawę spadkową po mężu, robiłam zakupy, wychodziłyśmy razem. Zapoznałyśmy się na wycieczce po basenie Morza Śródziemnego.

Bo ja dużo podróżowałam: te wszystkie kraje naokoło, Rumunia, Węgry, Czechosłowacja, Bułgaria, Dania, Jerozolima, zamki nad Loarą, Madera, Wyspy Kanaryjskie, Caracas, jechałam przez pustynię.

Kiedy 20 lat temu umarła mama, mogłam sobie jeszcze życie ułożyć. Ale nie potrafiłam już być z kimś. Razem mieszkać: skrępowanie, nawyki, mogłoby to później przerodzić się w niechęć. Nawet niedawno sąsiad z bloku, profesor politechniki, zaproponował, żebyśmy lepiej się poznali. Powiedziałam, że jest ktoś inny. A nie ma innego.

Mogłam kogoś lubić, ale żeby tak nieprzytomnie się zakochać, to nie. Broniłam się przed tym, bo nie chciałam wychodzić za mąż.

 

Gdybym spotkała odpowiednią osobę, może wyszłabym za mąż. To musiałby być mąż przyjaciel. Żebyśmy troszczyli się o siebie, żeby była równość – jedno nad drugim nie dominowało. Wtedy też chciałabym mieć dzieci. Czy nikogo takiego nie spotkałam? Nie wiem. Może był ktoś. Ale nie dałam mu szansy, bo mówiłam, że nie jestem zainteresowana.

 

Właściwie to zawiodłam się na życiu, to nie było to, czego chciałam. Jak byłam mała, marzyłam o kochającej się rodzinie. Chciałam zostać nauczycielką, taką, żeby dzieci chciały się uczyć, a nie denerwowały się. Ja dobrze się uczyłam, ale paraliżował mnie strach, ilekroć miałam zabrać głos. Chciałam, żeby rodzina była razem. I żebym zawsze sama dawała sobie radę. Po wojnie wielka bieda, nie mogłam w nauczycielskim kierunku pójść. Marylka chora, wszystko się rozpadło. Kiedy dwa lata temu chodziłam bez laski, miałam jeszcze kilku znajomych, którzy potrzebowali pomocy, poszłam, pomogłam, cieszyłam się, że jestem potrzebna. Dzisiaj to ja potrzebuję pomocy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2 KOMENTARZE

  1. Przeczytałam cały teks z zapartym tchem i nie odwróciłam oczu od niego…jestem naprawdę pełna podziwu dla tej Kobiety, bardzo chciałabym ją poznac…

  2. .
    Dokładnie odczuwam to samo co przedmówczyni.. To jest straszna historia, a najbardziej przerażająca jest ta samotność…

    ”Marzę, żeby ktoś do mnie zadzwonił. Zwłaszcza rano, bo jak wstaję, to jestem w kompletnej depresji – 22 godziny ani słowa.

    Boję się, że zapomnę mówić.

    Boję się, że umrę i nikt nie będzie wiedział.”

    Bardzo smutne..

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

  • Tagi
  • N

Najczęściej czytane

W nocy lepiej nie choruj

Zdarza się, że mieszkańcy powiatu mińskiego muszą jechać po...

80. lat LO w Łochowie (zdjęcia)

Liceum Ogólnokształcące w Łochowie im. Marii Sadzewiczowej w Łochowie...

Kolizja na DK19: 19-latka wyprzedzała ciężarówkę

W Mszannej (gm. Olszanka) 19-latka po tym jak wyprzedziła ciężarówkę, wpadła do rowu. Jej samochód koziołkował.

Grzybiarze, uważajcie na żmije!

Dziś do redakcji zgłosił się pan Daniel z Siedlec,...

Żelków: Samochód uderzył w butlę gazową na prywatnej posesji

Na ul. Głównej w Żelkowie samochód osobowy wjechał w butlę gazową znajdującą się na prywatnej posesji.

Pobił ochroniarza podczas kradzieży alkoholu

W kwietniu na terenie jednego ze sklepów w Mińsku...

Najczęściej komentowane

Najnowsze informacje