REKLAMA
11.1 C
Siedlce
Reklama

Iść za marzeniem

Zapiski Jana Rowickiego urywają się w najciekawszym momencie: jacht „Piłsudski” ma już za sobą pierwsze przygody, złamany maszt i porwane żagle, ale nie ruszył jeszcze w swój pamiętny rejs po Oceanie Indyjskim; zaczynają – gdy Rowicki decyduje się, by wyjechać z Polski na stałe: „Gna mnie tam tylko chęć poznania świata.

Tam mogą się ziścić moje marzenia.
Był wieczór 6 grudnia 1980. Przejechałem miasto i most. W oddali zamajaczyły światła granicznego przejścia.”

Na początku lat 80. PRL opuściły tysiące Polaków. Jan Rowicki tylko z pozoru był do nich podobny. Nie był gastarbeiterem (niem. gość, robotnik). Był żeglarzem. Nie pracował, by się dorobić, ale by własnym jachtem przepłynąć wszystkie oceany.
Lecę, by zbudować jacht
W samolocie do Australii miał już gotowy plan: „lecę tam tylko po to, by wybudować jacht”. W Perth pierwsze kroki skierował nad ocean: „Oczywiście musiałem popływać. Woda okazała się bardziej słona niż w Bałtyku, co należy uznać za normalne. (…) Gdy już wymoczyliśmy się, pozostała nam godzina powrotnej drogi. Mając na sobie koszulkę bez kołnierza i krótkie włosy, spaliłem sobie szyję tak, że aż miałem rany. Blizny po nich miałem jeszcze długo potem.”

Z Płatkownicy
Droga, która doprowadziła Jana Rowickiego do okupionej bliznami kąpieli w Oceanie Indyjskim, miała swój początek nad inną wodą. Nie tak wielką, ale nie całkiem małą. Urodził się w 21 czerwca 1951 r., wychował w Płatkownicy – nad samym Bugiem.  
– Bug wylewał, na brzegu stały łodzie, tak zwane pychówki. Matce wyciągnął z szuflady prześcieradło, maszt z kawałka żerdzi i… żeglował – opowiada Jacek Rowicki. Jan był od niego o trzynaście lat starszy. W dzieciństwie taka różnica wieku oznacza niemal różnicę pokoleń. Jacek nie mógł więc uczestniczyć w pierwszych żeglarskich pasjach brata. Pamięta, że pierwszą własną łódkę z żaglem wybudował on ze sklejki. W rodzinnym albumie zachowała się stara, czarno-biała fotografia, dokumentująca pierwsze żeglarskie doświadczenia na wiosennych rozlewiskach Bugu. Na następnej, znacznie większej, widać Jana Rowickiego za kołem sterowym dużego jachtu. W tle kołysze się wzburzony Bałtyk.  – Przez cały czas mojego żeglowania w Polsce byłem związany z Trzebieżą. Tam zdobywałem stopnie i stamtąd wypływałem na rejsy po Bałtyku – napisze później.

Odkrywam brata

– Nie mogę powiedzieć, żebym wtedy dobrze znał własnego brata. Znałem go właściwie tyle, co przez kilka miesięcy, kiedy pojechałem do niego do Ameryki – opowiada Jacek Rowicki. – Do Polski przyjeżdżał na krótko. W 1986 r. – po pogrzebie matki, w 1989 r. – na chrzciny, w 1994 r. – przy okazji podróży dookoła świata, i ostatni raz  – na Wielkanoc w 2000 r. Wtedy latał na paralotni nad Sadownem i zrobił zdjęcia lotnicze okolicy. Jego wizyty, z wyjątkiem ostatniej, były zawsze nieplanowane – wspomina.
Życie brata poznaje więc powoli dopiero teraz, przeglądając zdjęcia, wpisy w książeczce żeglarskiej, oglądając filmy, które nakręcił, i czytając spisane w ostatnich latach życia wspomnienia, których Jan Rowicki nie zdążył doprowadzić do końca. –  Chciał on, chłopak z Płatkownicy, dotrzeć na koniec świata. Żagle i latanie to była jego pasja. Chciał realizować swoje marzenia. W czasach, kiedy liczą się pieniądze, takie życie jest życiem niezwykłym – mówi Jacek o swoim bracie.
Zapiski Jana Rowickiego powstały za granicą, na maszynie, która nie miała polskich znaków. Czyta się je jednym tchem. Proza soczysta, konkretna, pełna pasji, bieg wydarzeń chronologiczny, ale ze skłonnościami do dygresji. Podczas lektury dobrze mieć pod ręką globus lub choćby atlas świata. W zapiskach roi się od egzotycznych nazw. 

W świat
Na początku lat 70. Jan Rowicki, już po wojsku, znalazł pracę w czechosłowackiej fabryce Zetorów w Brnie. Zarabiał nieźle. Fach, jak to się mówi, miał w ręku. Skończył podstawówkę i kilka lat budowlanej zawodówki. Pieniądze wydawał na żeglowanie. Pływał po Mazurach i po Bałtyku. Pod koniec lat 70. udało się dostać paszport i wyjechać do RFN-u. Później przez Czechosłowację i przejściowy obóz przesiedleńczy w Wiedniu wyjechał do Australii. Australia potrzebowała wykwalifikowanych pracowników i chętnie przyjmowała emigrantów. Pierwsza praca w Perth – w fabryce traktorów za 170 dolarów tygodniowo. Aklimatyzacja na antypodach, nauka angielskiego, nowe znajomości, pierwsze rozczarowania. I pasja, która kazała mu iść za marzeniem.
W fabryce traktorów nie zagrzał długo miejsca. Wiosną 1983 r. poznał dwoje polskich żeglarzy, którzy zjawili się we Fremantle (portowa dzielnica Perth). W kwietniu wypłynął z nimi do Reunion (francuskiej wyspy niedaleko Madagaskaru). Był to jego pierwszy oceaniczny rejs. Cyklon położył  „Matyldę” na wodzie. Zarówno jacht, jak i załoga dotarły do celu, jednak mocno kontuzjowani.
W Reunion rozstał się z załogą „Matyldy”, ale z powrotem do Perth nie spieszył. Na zlecenie właścicieli przeprowadzał jachty z portu do portu – między Afryką, Madagaskarem i drobniejszymi wyspami Oceanu Indyjskiego. Na Mauritiusie skompletował własną, egzotyczną załogę: „Jeden był Chińczykiem i miał być kucharzem, drugi – Francuzem. Obywaj byli obywatelami Mauritiusa. W Durbanie dokoptowałem Alfiego – Murzyna, Iana – Nowozelandczyka i Cassie – Australijkę. Razem reprezentowaliśmy pięć państw, cztery kontynenty i trzy rasy świata. Niestety, z Alfim były problemy. Najpierw okazało się, że nie ma paszportu. Nie znał swojego nazwiska, miejsca i daty urodzenia, ale miał rodziców gdzieś tam pod Johannesburgiem.  Nie było sensu odszukiwać ich, wymyśliliśmy mu nazwisko i miejsce urodzenia. Datę ustaliliśmy na 4 lipca, a wiek na dwadzieścia osiem lat.”

Powstaje „Piłsudski”
Gdy wrócił do pracy w Australii, Jan Rowicki miał już odłożonych trochę pieniędzy. Zaczął budować własny jacht – „Piłsudski”. „W połowie 1987 znalazłem pracę przy kopalniach złota i zanim się tam wybrałem, dla bezpieczeństwa zwodowałem jacht, a raczej kadłub. Mając więcej wolnego czasu, zacząłem przykładać się do nauki i okazało się, że muszę mieć książeczkę, w której byłby zapisywany mój staż na morzu” – zanotował. Skompletowanie wyposażenia jachtu zajęło trochę czasu. Zwłaszcza że od żeglarstwa odciągała Rowickiego nowa pasja – latanie. Prace na jachtem posuwały się jednak naprzód: „przy pomocy małego dźwigu ustawiliśmy drewniane maszty i zaczęła się żmudna praca wplatania kilku kilometrów  lin w to omasztowanie”.    
Gdy naprawiono szkody i na „Piłsudskim” stanęły nowe maszty, Jan Rowicki ruszył w nim w swój pierwszy rejs – z Perth do Darwin. Rejs samotny, jak i wszystkie następne. Później przez ocean popłynął na Mauritiusa. Dopłynął tam 11 listopada 1991 r. Jacht wpłynął na rafę i zakończył swój żywot.

Amerykańska „Mariposa” z Ustki
Na następny swój jacht Jan Rowicki musiał poczekać kilka lat. Z pływania nie zrezygnował. Zdobył uprawnienia i pracował jako mechanik na krewetkowcach – statkach do połowu krewetek. Zmienił miejsce zamieszkania i kontynent. Z Australii przeniósł się do Nowej Zelandii, z Oceanu Indyjskiego  – na Pacyfik. Poznawał Polinezję Francuską, odwiedzał legendarne Tahiti.
– W 1994 r. w Auckland z kimś się pokłócił i zeszedł ze statku. Dostał wizę do USA i kupił sobie bilet lotniczy dookoła świata. Wtedy przyleciał też do Polski. Posiedział u nas chyba z miesiąc – opowiada Jacek Rowicki.

Na antypody już nie wrócił, wybrał USA. Nowe miejsce zamieszkania: Chicago. Tam kupił „Mariposę”, którą zarejestrował w Ustce. Missisipi spłynął nowym jachtem do Nowego Orleanu, a stamtąd wyruszył w swój najdłuższy w życiu rejs: rozpoczął go 19 czerwca 1997 r. w Nowym Orleanie, zakończył – 27 grudnia 1998 roku w Cairns. „Mariposą” przepłynął kanał Atlantyku i przez Kanał Panamski wpłynął na Pacyfik. Potem z Galapagos na Markizy (w liście, wrzuconym w butelce do oceanu, wpisał, jako własny, adres rodziny: Sadowne, ul. Polna 1), stamtąd do Brisbane i do Sydney, wreszcie do Cairns. Tam zostawił jacht, a samolotem wrócił do USA. Rok później znów był na oceanie.  Z Cairns popłynął do Guam. To był jego ostatni rejs.

– Pamiętny Sylwester i Nowy Rok 2000 spędził na malutkiej wyspie za Nową Gwineą, na której nie było nawet prądu – opowiada Jacek Rowicki. Na zdjęciach widać Jana Rowickiego, siedzącego wśród egzotycznych tubylców. Jak zawsze – uśmiechnięty od ucha do ucha.   

Korkociąg
6 lipca 2000 r. w okolicach jeziora Michigan nagły podmuch wiatru zwinął skrzydło paralotni. Spadochron wpadł w korkociąg. Jan Rowicki spadł na ziemię. Zmarł następnego dnia w szpitalu. Jego prochy spoczęły na cmentarzu w Sadownem.

Zanim podjąłem pracę, już dano mi pseudonim. Był on związany z moją pracą, ale niestety nie miałem nic do czynienia z rekinami, a nie wiem, kto nazwał mnie Szark (shark – rekin). Mam niestety takie francowate szczęście, że pseudonimy przylegały do mnie lepiej niż moje pospolite imię. Ma to też swoje dobre strony. Kiedyś w Czechosłowacji przyszła mama z córką w poszukiwaniu Maryna do hotelu, gdzie mieszkaliśmy. Kierownik Polak nawet nie skłamał, gdy powiedział im, że takiego nie ma. Chodziło o mnie i miałem wtedy ksywę Marynarz.

To, co zrobiłem po rzuceniu kotwicy, to było danie nura. Pierwszy raz na rafie koralowej. Ryby i rafy były tak kolorowe, że się nie chciało wierzyć. Cieszyłem się, że będziemy tu przez miesiąc. Dużo trudności sprawiało mi upolowanie ryby na kuszę, ale w końcu coś tam upolowałem.

Mając wszystko przygotowane, zaplanowałem przepłynięcie z Fremantle do Geraldton. Mając załogę, która miała tylko weekend, musieliśmy wypłynąć w piątek, mimo że pogoda była nie najlepsza. W sobotę Podróżnik (ksywa jednego z załogantów – przyp. DK) zaalarmował mnie, że z masztami jest coś nie tak. Gdy zobaczyłem, co się stało, stwierdziłem, że będziemy mieć szczęście, jeśli wejdziemy do mariny w Two Rocks. Było do niej około 20 mil morskich. Tuż przed świtem runął fokmaszt, a zaraz potem grotmaszt. Oczywiście mogliśmy temu zapobiec, ale załoga była pijana i odmówiła współpracy. Podróżnik dostał takiego napadu śmiechu, że pomyślałem , że trzeba będzie wezwać karetkę. Mieliśmy szczęście, że nie zdryfowaliśmy na skały i weszliśmy do Two Rocks.


1 KOMENTARZ
  1. Chylę czoła i podziwiam!
    Jego życiorys to gotowy scenariusz powieści, filmu lub seraialu. Był Obywatelem Świata śmiało realizującym marzenia o oceanicznych przygodach. A przecież nie miał wykształcenia, kasy itp.. Z małej Płatkownicy ruszył w dal. Ostatni raz widziałem Go z bratankiem w sadowieńskim Kościele. Żal, że tak wcześnie odszedł.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

  • Tagi
  • N

Najczęściej czytane

Poważny wypadek na przejeździe kolejowym w Stoku Lackim (aktualizacja)

Na przejeździe kolejowym w ciągu ul. Pałacowej w Stoku...

Tragiczny wypadek na ul. Warszawskiej – nowe informacje

W sobotę 29 czerwca w Siedlcach na ul. Warszawskiej...

Na Zalewie Karczunek trwają poszukiwania mężczyzny (aktualizacja)

W Kałuszynie na Zalewie Karczunek strażacy poszukują mężczyzny, który...

Są wyniki sekcji zwłok zmarłej 3-latki z Siedlec

Są wyniki sekcji zwłok zmarłej 3-latki. Przypomnijmy: chodzi o...

Chwilę po zakupie motocykla zginął na drodze

W sobotę 29 czerwca w Rzewuszkach (gmina Sarnaki) doszło do śmiertelnego wypadku.

Najczęściej komentowane

Najnowsze informacje