Z Mariolą Zaczyńską, autorką powieści „Gonić króliczka” rozmawia Justyna Janusz.
– Mariola, ile króliczków złapałaś? Pisarski debiut naszej redakcyjnej koleżanki Marioli Zaczyńskiej zaskoczył nas mile. Pisana w tajemnicy powieść znalazła wydawcę (wydawnictwo Red Horse) i już w piątek, 4 kwietnia 2008 roku, odbędzie się jej ogólnopolska premiera! Oznacza to, że od tego dnia książkę „Gonić króliczka” będzie można nabyć w: Empikach, większych księgarniach i w księgarniach internetowych. Słuchacze Radia Zet usłyszą także spoty reklamowe, promujące książkę, gdyż stacja ta także objęła patronat nad powieścią! „Gonić króliczka” to komedia romantyczna, skierowana do ludzi z poczuciem humoru. Pełna barwnych postaci, nagłych zwrotów akcji i, obowiązkowo, z wątkiem romansowym!
– Raz „złapałam wilka”. Ale to tylko dlatego, że nie słuchałam mamy i siedziałam na betonie bez rajstop.
– Jak ludzie reagują na to, że stałaś się pisarką?
– Wszyscy pytają przyciszonym głosem: o kim napisałaś?
– No właśnie… o kim? Możesz mi powiedzieć na ucho.
– Powiem tylko tyle: wbrew tytułowi, to nie jest książka myśliwska…
– Czego powinie- się po niej spodziewać potencjalny czytelnik?
– To na pewno nie jest proza Dostojewskiego. Rozczarować się też mogą ci, którzy oczekiwali czegoś w stylu „Sonetów krymskich” Mickiewicza. Jest to książka, przy pisaniu której bardzo dobrze się bawiłam. Liczę na to, że ludzie też będą się bawić przy jej czytaniu. Pisząc, założyłam sobie, że ta książka ma śmieszyć. Chciałam też pokazać ludziom, że można śmiać się z samych siebie.
– Twoi bohaterowie to prawdziwa mieszanka wybuchowa…
– Książka jest utrzymana w konwencji komedii, więc charakter i sposób bycia bohaterów jest jasno określony. W książce czytelnik znajdzie więc najprawdziwszego angielskiego lokaja (strasznego „sztywniaka”), Albertę – emerytkę z ADHD i wielkimi…ambicjami, uwielbiającą w dodatku lateksowe ubranka. Dwoje głównych bohaterów, to skandalizująca pisarka, uciekająca przed skutkami sławy i młody potomek szanowanego, arystokratycznego rodu, uciekający przed kochającą go nade wszystko mamusią. W dodatku w pewnym momencie do akcji wkroczą wyjątkowo radykalne anarchofeministki…
– Dlaczego napisałaś tę książkę?
– Bo od lat nosiłam ją w sobie. Podobno pisarz musi książkę urodzić.
– Porody bywają bolesne…
– Dlatego obawiając się tego wielkiego życiowego wydarzenia, ściągnęłam internetowy poradnik pod wiele mówiącym tytułem „Dowiedz się, jak napisać intrygującą i wciągającą książkę”.
– Profesjonalnie podeszłaś do tematu. Po przeczytaniu poradnika napisanie książki było bułką
z masłem?
– Bez przesady, aż tak łatwo nie było. Zaraz na początku tego użytecznego dzieła napisano, że pisarz musi przygotować się do swojej roli. Przede wszystkim koniecznie powinie- się wyprowadzić z wielkiego miasta (jeśli w takowym mieszka) i przenieść się na odludzie. Akurat wtedy mieszkałam już od roku na wsi i czytając to zdanie, uznałam, że najważniejsze mam już za sobą. Przez resztę poradnika nie przebrnęłam, bo okazał się potwornie nudny i wcale niewciągający.
– Zbudowałaś dom, masz syna, posądziłaś drzewa…
– Pytasz, czy mężczyźni czują się przy mnie nieswojo? Coś w tym jest. Niektórzy, tak. Jestem tym cywilizacyjnym tworem, nazywanym „babą
z jajami”.
– Za to w Twojej książce jest kilku facetów, którzy mają raczej wydmuszki…
– Ale nie są to tytułowe króliczki, które się gania… Nie jestem okrutna!
– Jak Ty, jako mieszczuch, odnalazłaś się na wsi?
– Początki były dramatyczne. Przede wszystkim musiałam się nauczyć palić w piecu. Pierwsze lato, pamiętne z ponadczterdziestostopniowych upałów, spędziłam, ogrzewając dom z bojlera elektrycznego. Płakałam, że mam zepsuty dom, a zawołany na pomoc pa- Piotr (hydraulik) przekręcił jedną wajchę, wyłączył ogrzewanie i dom się naprawił. Potem płakałam już tylko nad rachunkiem za prąd
i straconym latem, bo w drewnianym domu miało być chłodno, a było gorzej niż na dworze.
– A jak Cię przyjęli „miejscowi”?
– Na początku byłam sensacją. Niektórych dziwiło, że kobieta z miasta świadomie przeprowadza się na wieś. W dodatku, w okolicy jest sporo starych kawalerów, więc zaczęto czynić podchody, by dowiedzieć się, ile mam lat. Jede- z adoratorów podpytywał moich robotników. Ci odpowiedzieli, że pewnie ze trzydzieści. „Pasuje – ucieszył się adorator. – To tyle, co ja.” Kilka dni później wznosiłam oficjalny toast na moje 40. urodziny, czego świadkiem był tenże amant. Gdy minął mu pierwszy szok, stwierdził ze zgrozą: „Pani Mariolu, pani to się już pięćdziesiątka zaczęła!”. Następnego dnia mój majster miał zły dzień. Zaczął marudzić: „Co pani robi? Mieszkać sama na takim odludziu? Przecież tyle bandziorów!”. Adorator uspokajał: „Oj, może do starszej kobiety to już nie przyjdą”.
– Nie przejęłaś się tym komplementem?
– Do dziś jestem przejęta.
– Podobno gdy się sprowadzałaś, po okolicy rozeszła się niepokojąca wieść, że zakładasz schronisko?
– Faktycznie, strzeże mnie 11 psów. Pierwsze reakcje ludzi, którzy widzą witającą mnie czeredę rozszczekanych czworonogów, są takie: skończysz jak Violetta Villas. Przygnębiające. Ale ostatnio uspokoił mnie kolega trafnym stwierdzeniem: „Kochana, głos nie ten…”
– Podobno nie ma pewności, że sfora ci się nie rozrośnie…
– Jestem tego świadoma. Połowa mojej gromadki, to pomeraniany, rasa rzadka w Polsce. Reszta to kundelki, psy po przejściach: brzydkie, odrzucone, nieufne. Mnie zaufały, więc zostały. I są kochane, wdzięczne. Częścią bezdomnych zwierząt obdarowałam też siedleckich urzędników. I za to, że przygarnęli te zwierzaki, kocham ich szczerze.
– A czego nie lubisz w ludziach?
– Chyba wszyscy wiedzą, że jestem strasznie cięta na tych, którzy krzywdzą zwierzęta. No i nienawidzę wręcz kłamców.
– Ciebie łatwo polubić?
-… Kurde, nie wiem. Ja siebie lubię. Czasem, to nawet z wzajemnością.
I tego wszystkim wokół życzę: bądźmy dla siebie dobrzy i czasem się z siebie pośmiejmy. Bo przecież chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie złapać go. Życie jest wtedy piękniejsze.